Wygląda na to, że ekonomiści wzięli sobie do serca słynne zdanie królowej Elżbiety II. W listopadzie 2008 r. brytyjska monarchini odwiedziła renomowaną London School of Economics. Działo się to w momencie, gdy kryzys finansowy zaczynał się już przelewać na realną gospodarkę, a widoki na przyszłość wyglądały bardzo źle. Królowa – która słynie z tego, że nigdy nie zajmuje zdecydowanego stanowiska w kwestiach politycznych – tym razem się przełamała i nawet nazwała kryzys „okropnym”. Zadała też zebranej w LSE śmietance anglosaskiej ekonomii z pozoru dziecinnie proste pytanie: „Dlaczego nikt z was tego nie przewidział?”.
No i się zaczęło. Co? Ja nie ostrzegałem? A mój wykład? A moja książka? A mój artykuł? Dziś mamy więc wielu ekonomistów, którzy wyrobili sobie markę na tym, że przewidzieli krach na długo, zanim nastąpił. Nouriel Roubini, zwany przez amerykańskich dziennikarzy „Kasandrą” albo „Doktorem Zagładą”? Oczywiście, że przewidział! Złośliwcy twierdzą nawet, że wywróżył siedem spośród trzech ostatnich ekonomicznych krachów. Nassim Taleb? Ostrzegał! Przecież nawet wymyślił i spopularyzował metaforę czarnego łabędzia, czyli figury zdarzeń skrajnie nieprzewidywalnych. A Raghuram Rajan z Uniwersytetu Chicagowskiego stojący obecnie na czele banku Centralnego Indii? Bił na alarm. Czym skwasił wydane w 2005 r. ekskluzywne spotkanie czołowych finansistów na cześć Alana Greenspana. Noblista Robert Shiller? Od 2003 r. prowadził unikalny indeks cen nieruchomości, z którego nawet ślepy mógł wyczytać, że ten rynek to klasyczna bańka spekulacyjna. Ale ci, którym nie było dane przewidzieć kryzysu, też nie oddają pola. Nie ustając w dowodzeniu, że następny kryzys jest tuż za najbliższym zakrętem. I prawdopodobnie będzie on straszliwszy niż to, co wydarzyło się do tej pory. Krach miało już przynieść luzowanie ilościowe w Stanach Zjednoczonych. A teraz to już na pewno przyniosą go bardzo podobne działania podjęte przez Europejski Bank Centralny. Nieuchronna katastrofa czeka nas też z powodu rosnącego poziomu zadłużenia (i publicznego, i prywatnego), które między 2008 a 2014 r. zwiększyło się w skali globalnej o 38 proc. Nie mówiąc o kroczącym kryzysie demograficznym (w niemal każdym kraju rozwiniętym rodzi się zbyt mało dzieci) albo o gwałtownym spadku poziomu innowacyjności (niektórzy ekonomiści mówią, że po prostu zerwaliśmy już wszystkie najniżej wiszące owoce rewolucji przemysłowej). Gdziekolwiek spojrzeć, tam też rośnie podobno bańka spekulacyjna. Krótko mówiąc: jest źle, a będzie jeszcze gorzej. I jak tu się nie bać?
Scenariusz jak z kreskówki
Otóż dobra wiadomość jest taka, że to da się zrobić. Trzeba tylko oderwać się od pewnego fałszywego sposobu myślenia o gospodarce. Co nie będzie łatwe, bo myślenie to jest bardzo obrazowe. I przypomina trochę disnejowską kreskówkę. Jego bohaterowie – powiedzmy Kaczor Donald z Kaczką Daisy – płyną sobie spokojnie kajakiem. Jest miły, słoneczny dzień. Nagle nasi bohaterowie widzą, że urocza rzeczka lada moment przemieni się w wielki wodospad. Spocony Donald dwoi się i troi, żeby zawrócić, a wściekła Daisy okłada go parasolką. Łódź nijak nie chce go jednak słuchać. W najbardziej dramatycznym momencie filmu kajak zwisa więc nad pieniącymi się w dole masami wody. I wtedy – jakimś cudem – gałąź, której się uchwyciły kaczki, wystrzela ich z impetem w przeciwnym kierunku. Przemoczeni, ale szczęśliwi bohaterowie lądują na suchym lądzie. Cięcie. Napisy końcowe.
I niby wszyscy wiemy, że to była tylko kreskówka. Problem polega jednak na tym, że gdy przychodzi do myślenia o gospodarce, zaczynamy o niej myśleć niemal dokładnie w takich kategoriach. Gdy wybucha kryzys, opinia publiczna – a za jej podszeptem często i sami decydenci – skupia się na jednym najbardziej oczywistym zagrożeniu. Następuje dramatyczna akcja ratunkowa wedle zasady „wszystkie ręce na pokład”. Po czym ogłaszane jest zwycięstwo. Zwykle w tonie: udało nam się uciec znad przepaści dosłownie w ostatniej chwili. Ileż razy to słyszeliśmy. Polska transformacja? Dzięki śmiałemu skokowi w rynek udało się uniknąć katastrofy! Krach 2008 roku? Gdyby nie bailout dla największych amerykańskich banków, doszłoby do najpoważniejszego kryzysu w historii! Pierwszy plan ratunkowy dla Grecji z 2010 r.? No na szczęście udało się uniknąć efektu domina. Kłopot polega jednak na tym, że wszystkie te przykłady są zarazem prawdziwe i nieprawdziwe. Weźmy choćby plan Balcerowicza. Faktycznie pomógł przechodzącej wielkie polityczne przemiany Polsce odzyskać zaufanie rynków finansowych. Ale jednocześnie na lata zdusił popyt wewnętrzny i spauperyzował sporą część społeczeństwa. A amerykański bailout bankowy z roku 2008? Jasne, że uchronił amerykański sektor bankowy przed dramatyczną spiralą bankructw i strat. Ale jednocześnie utwierdził ryzyko pokusy nadużycia i wprowadził w życie niszczącą demokratycznego ducha zasadę, że zyski są jak najbardziej, prywatne, ale straty to proszę bardzo można przerzucić na wszystkich podatników. Czy wreszcie przyjęcie planu restrukturyzacji greckiego długu publicznego w roku 2010. Co było sposobem na odsunięcie w czasie bolesnych strat po stronie greckich wierzycieli (a więc głównie sektora finansowego), ale za cenę rozpowszechnienia w Europie niszczącej filozofii oszczędności budżetowych. Której konsekwencją jest postępująca erozja wiary w zjednoczoną Europę i trwająca od pięciu lat stagnacja unijnej gospodarki.
Walka pracy z kapitałem
Wszystkie te przykłady mają za zadanie uświadomić jedną prostą prawdę. Gospodarka to nie jest kreskówka z Kaczorem Donaldem. Tu nigdy nie ma jednego fundamentalnego zagrożenia, które wystarczy wyeliminować, a system samoczynnie wróci do stanu równowagi. Dlaczego? Bo w kapitalizmie stan trwałej równowagi jest po prostu niemożliwy do osiągnięcia. Gospodarka rynkowa to system z natury rozedrgany i pełen wewnętrznych sprzeczności. Tu w krachu widać już pierwsze zalążki przyszłego boomu. I odwrotnie. Każdy boom to nic innego jak element łańcucha wiodącego prosto w kierunku otchłani. Jeśli ta – zaczerpnięta od Josepha Schumpetera – zasada „kreatywnej destrukcji” rządzącej kapitalizmem wydaje się zbyt abstrakcyjna, może spojrzeć na sprawę bardziej systemowo. A kapitalizm jest systemem głęboko niestabilnym prawdopodobnie z trzech fundamentalnych powodów.
Po pierwsze, dynamikę nadaje mu ciągły konflikt między kapitałem a pracą. Wiadomo: żeby powstał produkt zdolny do wypracowania zysku, potrzebne jest i jedno, i drugie. A gdy zysk już się pojawi, trzeba będzie przyjąć jakiś rodzaj jego podziału. I wtedy zaczynają się kłopoty. Świetnie opisuje je choćby Beverly Silver, socjolożka z John Hopkins University i autorka wydanej po polsku książki „Globalny proletariat”. Silver na przykładzie narodzin amerykańskiego przemysłu samochodowego (przełom XIX i XX wieku) pokazuje, że mamy tu do czynienia z pewnym wyraźnym schematem. Aby produkować auta, kapitaliści musieli zatrudnić nowych pracowników. Nowi pracownicy stopniowo podejmowali działania, by ich praca stała się czymś więcej niż tylko towarem. Z ich punktu widzenia było to głęboko uzasadnione. W końcu widzieli, że ich praca przynosi właścicielowi kapitału (dziś powiedzielibyśmy „pracodawcy”) wymierne korzyści. Domagali się więc zrazu spraw bardzo fundamentalnych: zabezpieczeń socjalnych, polepszenia warunków pracy, ograniczenia jej wymiaru. Z biegiem czasu potrafili się coraz lepiej organizować, tworząc związki zawodowe, inicjując strajki, a nawet formując partie polityczne (ten ostatni proces jeszcze bardziej widoczny był w Europie). Ostatecznie po długich walkach, które często przynosiły skutek dopiero w kolejnym pokoleniu, robotnicy doprowadzili do rozbudowy swoich praw. Z punktu widzenia posiadaczy kapitału skutkiem był jednak spadek marży zysku. W długim okresie producenci bronili się przed tym zjawiskiem za pomocą kilku strategii. Na przykład przenosząc produkcję tam, gdzie było taniej. Albo wymyślając nowe formy organizacyjne. Czyli budując rdzeń dobrze opłacanych i wiernych pracowników, a resztę potrzeb zlecając na zewnątrz. Jeszcze inną strategią było przesunięcie produktowe. A więc poszukiwanie nowych rynków i nowych produktów. Na ten opisany przez Beverly Silver proces można spojrzeć dwojako. I dostrzec w nim elementy pozytywne (ciągłe poszukiwanie innowacji, które pchały kapitalizm naprzód). Trudno jednak nie zobaczyć także pułapki negatywów.
I tu dochodzimy do drugiej przyczyny ciągłego pożerania przez kapitalizm własnego ogona. Każda próba ucieczki kapitału przed koniecznością podzielenia się z pracownikami zyskiem musi skończyć się stratą tych ostatnich. Na przykład gdy fabryka ucieka z jakiegoś regionu w poszukiwaniu tańszej siły roboczej, w regionie znika ileś tam dobrych miejsc pracy. A można założyć, że taka ucieczka nie będzie przypadkiem odosobnionym i natychmiast znajdzie naśladowców. Konkurenci nie będą przecież chcieli okazać się ostatnimi frajerami. Do czasu, gdy traktujemy pracowników tylko jako siłę roboczą (a więc środek produkcji), nie ma z tym jeszcze problemu. Ale przecież w nowoczesnej gospodarce pracownik jest jednocześnie konsumentem. A jeżeli ten konsument nie ma za co konsumować, kłopot ma nie tylko on. Jeżeli zjawisko jest szersze, to w problemy wpadają również producenci. Którzy nie mają gdzie zrealizować swojego zysku. Bo uderzają głową o barierę popytu. I nie jest to jakaś wydumana historia z ekonomicznego sylabusa. Takie rzeczy dzieją się tu i teraz. Weźmy dane z lat 1980–2008 pokazujące, że udział płac w dochodzie narodowym stale spada. To tendencja widoczna w całym świecie bogatego Zachodu. Na przykład w Irlandii ten spadek wyniósł 15 proc., w Austrii 10 proc., w Grecji, Japonii i we Francji ok. 6 proc., w Niemczech 4 proc. Gdyby rzecz dotyczyła jednego czy dwóch krajów, można by mówić o przypadku. To jednak bardzo wyraźny trend szerszej natury.
Tak uruchomiony zostaje trzeci mechanizm, który skutecznie uniemożliwia powrót do stanu równowagi. Bo niedostateczna konsumpcja to nic innego jak nadprodukcja. Mówiąc bardziej obrazowo, posiadacze kapitału stają się odpowiednikiem mitycznego króla Midasa. Stopniowo jest wokół nich coraz więcej złota, ale tego złota nie da się w żaden produktywny sposób wykorzystać. Przypomina to zaklęty krąg. Niechęć posiadaczy kapitału do aktywniejszej polityki redystrybucyjnej rządu czy strach przed utratą konkurencyjności (mrożenie płac) sprawia, że stają oni wobec bariery popytu. Czyli, mówiąc wprost, nie ma wystarczającej liczby chętnych do kupowania ich towarów. A przez to ogromna część zdolności wytwórczych gospodarki nie zostaje wykorzystana (istniejące dziś fabryki samochodów mogłyby bez trudu wyprodukować trzy razy tyle towaru co obecnie). One mają z kolei wpływ na brak inwestycji. Bo firmy z zasady nie są chętne do inwestowania w branżach, w których duża część istniejących zdolności pozostaje bezczynna. Malejącemu wykorzystaniu zdolności wytwórczych towarzyszy coś, co niektórzy badacze nazywają stagnacją zatrudnienia. A to jeszcze bardziej pogłębia barierę popytu. W efekcie im więcej korporacje zarabiają, tym bardziej spada ich ochota do reinwestowania zgromadzonych środków. I tak w kółko. Tu nie ma mowy o samoregulacji. Bardziej przypomina to konwulsje osoby zdjętej jakąś straszliwą chorobą, która miota się od ściany do ściany. Owszem, czasem przychodzi pewne ukojenie. To ten moment, gdy po krachu finansowym kapitał zaczyna szukać nowych obszarów działalności produkcyjnej, dzięki czemu zaczyna się rozkręcać kolejny cykl koniunkturalny. Jak to jednak z cyklem bywa, nieuchronnie przybierze on swoją naturalną trajektorię. Nowe formy kapitalistycznej produkcji zrodzą zapotrzebowanie na siłę roboczą, dzięki czemu umacnia się pozycja pracobiorców wobec pracodawców. Ci ostatni ustępują, na czym cierpi rentowność firm. Gdy orientują się w sytuacji, zaczynają się poszukiwania nowych obszarów ekspansji. To wtedy następuje odpływ kapitału ze sfery produkcji do sfery finansowej. Jest to jednak droga jałowa i bezproduktywna. Prowadzi więc do nieuchronnego krachu. Ucieczki z tego kręgu po prostu nie ma.
Nie ma się czego bać
Te argumenty nie są nowe. Ekonomiści zmagają się z nimi od XIX wieku. W pewnym sensie my mamy jednak trudniej. Bo w przeszłości wielu wierzyło, że zdołali znaleźć wyjście z tej matni autodestrukcyjnego kapitalizmu. Najbardziej ambitną i kompleksową propozycję stworzyli Karol Marks oraz jego następcy. Poprzez zmianę kilku wyjściowych parametrów chcieli oni uwolnić kapitalizm od jego grzechu pierworodnego. A więc sprawić, by nie musiał tak bezsensownie gonić za zyskiem. Komuniści wierzyli, że można to osiągnąć, likwidując na przykład własność prywatną. Albo organizując produkcję w sposób bardziej racjonalny. To znaczy taki, który nie dopuści do kryzysów związanych z nadprodukcją. W praktyce to się jednak nie udało. Bo likwidacja własności zniszczyła system jednostkowych zachęt do ekonomicznego działania. A z ambicji rozsądnego rozwiązania problemu nadprodukcji wyszła gospodarka niedoboru. Która z kolei prowadziła do wielu kryzysów politycznych, a te wstrząsały systemem dużo mocniej niż kryzysy ekonomiczne w kapitalizmie. Doprowadzając socjalistyczną alternatywę do bankructwa. Ale marksiści nie byli jedyni. Na próbie uczynienia kapitalizmu bardziej stabilnym zęby połamali sobie również keynesiści, gdy w latach 70. na Zachodzie pojawiła się stagflacja (zabójcza mieszanka inflacji i stagnacji gospodarczej). A potem neoliberałowie, których zapewnienia o „ostatecznym okiełznaniu cyklu koniunkturalnego” legły w gruzach w 2008 r.
Jaka z tego wszystkiego płynie nauka? Chyba taka, że kryzysy będą. Przynajmniej tak długo, jak długo istnieje kapitalizm. A ponieważ na razie nie zanosi się na jego obalenie, to jest wbrew pozorom wiadomość całkiem pozytywna. Bo czy nie jest tak, że jak się już tak naprawdę pogodzimy, że coś jest nieuchronne, to może właśnie nie trzeba się już będzie tego tak bardzo obawiać? I może wtedy przestaną nas tak bardzo niepokoić te wszystkie słowa straszaki w stylu „krach”, „bańka”, „kryzys”. A w ich miejsce wróci spokój. I miejsce na trzeźwą refleksję: jak w tym zakichanym kapitalizmie funkcjonować w sposób bardziej ludzki i godny.