Wspomnienia – już wkrótce tylko one mogą pozostać po jednym z najważniejszych symboli rynkowych przemian w Polsce. Choć trudno to sobie wyobrazić, kantory wymiany walut stają się biznesem schyłkowym. Im także mocno do skóry dobiera się internet. Może całkowicie nie znikną, jak cinkciarze, ale z pewnością większość przestanie być elementem miejskich pejzaży.
Mój obecny wspólnik właśnie się ożenił i wybierał w zagraniczną podróż poślubną. Zadzwonił do mnie rozżalony, że stoi w korku i nie może dojechać do kantoru. Zaklął pod nosem: jak to jest, że w dobie rozwoju usług internetowych po dolary wciąż trzeba jechać do centrum – opowiada Łukasz Olek, współzałożyciel firmy InternetowyKantor.pl.
Tak narodził się pomysł przeniesienia kantoru do sieci. Firma wystartowała w kwietniu 2010 r. Początkowo nie miała wielu klientów, podobnie jak w 1989 roku pierwszy kantor Aleksandra Gawronika. Ale już cztery miesiące później średni dzienny obrót wynosił ponad 21 tys. zł. Dzisiaj każdego dnia za pośrednictwem Internetowego Kantoru klienci wymieniają waluty o wartości aż 15 mln zł.

Ojcowie sukcesu z bezpieki?

Reklama
Choć e-kantory to dzieci XXI wieku, swoje korzenie mają w 1989 roku. Staje się wówczas oczywiste, że rząd Mieczysława Rakowskiego nie zdoła uratować centralnie planowanej gospodarki. W takiej atmosferze 15 marca wchodzi w życie nowelizacja prawa dewizowego. Przepisy znoszą zakaz handlu walutami obcymi. Jednak fakt ten większość Polaków ignoruje: zakaz od dłuższego czasu i tak był iluzoryczny, bo dolary czy marki można było kupić u cinkciarzy.
Jeden człowiek dostrzegł szansę na interes. Do dziś nie wiadomo, w jaki sposób Aleksander Gawronik zdołał uzyskać zezwolenie na handel walutami, by już następnego dnia po wejściu nowego prawa w życie uruchomić pierwszy kantor. Później mówiło się, że miał kontakty z bezpieką, która miała mu w tym pomóc. Podobnie jak znajomość z ówczesnym wicepremierem Ireneuszem Sekułą.
Pierwszym klientem kwadrans po północy był enerdowski oficer straży granicznej. Z ciekawości wymienił 100 marek, by zobaczyć, czy wynalazek działa. Jednak początkowo takich ciekawskich nie było wielu – wspomina Jolanta Żurek, przed laty pracująca w kantorze Gawronika. – Jednak gdy coraz więcej Polaków dostawało paszporty, ruch na granicach zaczął rosnąć. A wraz z nim przybyło klientów – opowiada. Rodacy wyjeżdżali do Berlina Zachodniego, skąd przywozili sprzęt RTV, ubrania czy słodycze. Potrzebowali marek, więc obroty w kantorach Gawronika rosły. Bardzo szybko wzdłuż zachodniej granicy uruchomił sieć, na której dorobił się sporego majątku. W 1990 r. pozwoliło mu to trafić na pierwsze miejsce listy najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost”.
Sukces Gawronika szybko został zauważony i wkrótce pojawiła się konkurencja. Sieci kantorów uruchomiło wielu znanych później biznesmenów, m.in. Mariusz Olech, Janusz Stajszczak i Krzysztof Niezgoda. Do końca 1989 r. wydano ponad 2 tys. zezwoleń na handel walutami, a kantory działały nie tylko na granicach i lotniskach, ale w każdym większym mieście. W 1992 r. było ich już ponad 4,7 tys.
Wielu cinkciarzy bagatelizowało zagrożenie ze strony nowego. W ówczesnej prasie można znaleźć wypowiedzi tych z nich, którzy nie wróżyli kantorom długiego żywota. – Jego właściciel będzie musiał płacić podatki, a ja nie, zaoferuję lepszy kurs wymiany i ludzie przyjdą do mnie – przekonywał jeden z nich na łamach „Polityki”. Ale szybko się okazało, że się mylił. Wymiana pieniędzy w kantorze była legalna i bezpieczna. Właściwie nie zdarzały się próby oszustwa czy sprzedaży fałszywych banknotów. Takie sytuacje były zaś na porządku dziennym u cinkciarzy. – Ludzie szybko się przekonali, że lepiej pójść do kantoru i przepłacić parę groszy, niż ryzykować utratę całej gotówki u przypadkowego handlarza – uważa Jolanta Żurek.

Cincz many, gud prajs

Tak kończyła się epoka cinkciarzy. Przez lata handlarze dewizami, zwani najpierw waluciarzami, byli dla nas jedynym źródłem dolarów. Z kolei zagranicznym turystom, którzy za Edwarda Gierka zaczęli przybywać coraz liczniej, oferowali o wiele lepszy kurs wymiany niż państwowe banki. Waluciarze nie narzekali więc na brak klientów. Szybko przystosowali się i opanowali podstawowe zwroty po angielsku. Ich „change money, good price” (wymiana pieniędzy po dobrej cenie), brzmiało jak „cincz many, gud prajs”. Stąd nazwa: cinkciarz, która szybko się upowszechniła.
Cinkciarze operowali w pobliżu dworców kolejowych, lotnisk oraz sklepów Pewex, które zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu na początku lat 70. Sieć tych placówek powstała z przekształcenia kiosków dewizowych, należących do banku PeKaO (dziś Pekao SA), była oknem na świat. Można było w nich kupić zagraniczne dżinsy, gumy do żucia, perfumy, alkohol czy kasety magnetofonowe. Ale za te frykasy trzeba było płacić dolarami lub markami. Co zamożniejsi rodacy potrzebowali więc dewiz, których dostarczali cinkciarze. Komunistyczna władza przymykała oko na ich działalność, bo dzięki peweksom ściągała z rynku dewizy niezbędne do spłaty zagranicznych kredytów.
W latach 80., w warunkach szalejącej inflacji, kupno dolarów stało się najlepszym sposobem uchronienia oszczędności przed utratą wartości. – Alternatywą było złoto, ale dostęp do niego był o wiele trudniejszy niż do dewiz – mówi Marek Rogalski, analityk Domu Maklerskiego Banku Ochrony Środowiska. To wówczas też peerelowskie władze zaczęły wykorzystywać cinkciarzy do penetracji środowisk opozycyjnych. Wielu z nich było na garnuszku tajnych służb, które w ten sposób otrzymywały informacje o zagranicznej pomocy dla „Solidarności”. Nie powinno dziwić, że cinkciarze byli bezkarni, choć oficjalnie ich działalność była nielegalna.
Popularność cinkciarzy było możliwa też dzięki temu, że oferowali o wiele lepszy przelicznik niż banki. Różnice między stawkami czarnorynkowymi a oficjalnymi sięgały kilkuset procent. Ale jak w bankach, kurs czarnorynkowy rządził się swoimi prawami. – Wpływ na cenę dolara miały czynniki lokalne, a więc przede wszystkim popyt. Nie wyobrażam sobie, żeby w tamtych czasach ktokolwiek miał pojęcie o poziomie inflacji czy wysokości wzrostu PKB w Stanach Zjednoczonych, które są kluczowe dla ustalenia wartości dolara na rynku walutowym forex – mówi Marek Rogalski.
O czarnorynkowej cenie dolara czy niemieckiej marki, które najczęściej podlegały wymianie u cinkciarzy, decydowało więc przede wszystkim zapotrzebowanie. To dlatego nieoficjalny kurs amerykańskiej waluty znacznie spadł z ok. 700 zł za 1 dol. w grudniu 1981 r. do ok. 350 zł za 1 dol. w styczniu 1982 r. – W atmosferze zagrożenia związanego z wprowadzeniem stanu wojennego woleliśmy powstrzymać się od kontaktu z cinkciarzami. Na dewizy nie było chętnych – uważa analityk DM BOŚ.

Sieć jest tańsza

Ale w 1989 r. stało się już jasne, że era ulicznego change money się kończy. Tamte czasy przypominają sytuację, z którą mamy do czynienia dziś. Na początku drugiej dekady XXI w. właściciele kantorów, tak jak przed ponad 20 laty cinkciarze, muszą się zmagać z nową konkurencją, czyli platformami wymiany walut w sieci. Kantory internetowe mogą zaoferować lepsze ceny, a przy tym, aby wymienić dolary na złote czy odwrotnie, nawet nie trzeba się ruszać z domu.
Firma Łukasza Olka i Michała Czekalskiego była pierwsza, jednak już wkrótce kantory internetowe zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Katalizatorem było uchwalenie przez Sejm w 2011 roku ustawy antyspreadowej. Dzięki niej osoby spłacające kredyty walutowe mogą regulować raty bezpośrednio w euro czy frankach szwajcarskich – a te warto kupować nie w bankach, ale w kantorach, które oferują korzystniejsze warunki. Szacuje się, że obecnie w sieci funkcjonuje kilkadziesiąt kantorów internetowych. Ich dzienne obroty wynoszą ok. 40–50 mln zł, co oznacza, że rocznie Polacy wymieniają w sieci dewizy o wartości prawie 20 mld zł. A obroty wciąż rosną, chociaż nie tak dynamicznie, jak dwa lata temu. – Do naszych usług nie musieliśmy przekonywać ludzi najbardziej otwartych na korzystanie z innowacji, bo oni sami nas znaleźli. Teraz przed nami ciężka praca, by zalety kantoru internetowego poznali ci, którzy jeszcze korzystają ze stacjonarnych placówek – mówi Łukasz Olek.
Tych jeszcze przybywa. Z danych NBP wynika, że w 2011 roku było ich 4,4 tys., a rok później o ponad 100 więcej. Obroty cały czas są kilkakrotnie wyższe niż w kantorach internetowych i wynoszą ok. 140 mld zł. Ale nie rosną. W ubiegłym roku zmniejszyły się o ponad 2 mld zł. Klientów też jest mniej, co zauważa Jolanta Żurek, która do dziś pracuje w kantorze w Świecku. – Biznes jest schyłkowy – nie ma wątpliwości.
To, że kantorów stacjonarnych jest nadal tak dużo, to zasługa małych i średnich przedsiębiorców prowadzących wymianę towarową z zagranicznymi kontrahentami. Firmy te cały czas są po macoszemu traktowane przez banki, które za wymianę pieniędzy pobierają wysokie prowizje. Dewizy uzyskane ze sprzedaży towarów za granicą o wiele bardziej opłaca się więc wymienić w kantorze. Ale turyści, którzy kiedyś byli najważniejszymi klientami kantorów, dziś zaglądają do nich rzadziej. A wkrótce będą jeszcze rzadziej, jeżeli przyjmie się nowa usługa, jaką wprowadził Euronet. – Już niedługo w większości naszych bankomatów będzie można wypłacić euro. Liczymy, że do nowej usługi przekonają się przede wszystkim osoby planujące zagraniczny wyjazd – mówi Marek Szafirski, prezes największej, niezależnej sieci bankomatów w Polsce. Pierwszych 220 maszyn zlokalizowanych w Warszawie wypłaca już banknoty o nominale 50 euro. Do końca września ma być ich łącznie 600 na terenie całego kraju, przede wszystkim na dworcach i lotniskach. Szafirski uważa, że największą zaletą jego bankomatów w porównaniu z kantorami jest to, że pracują 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. – A kurs wymiany jest u nas podobny do tego, jaki oferują kantory – mówi Szafirski.
Czy zatem internetowe serwisy wymiany walut i bankomaty wypłacające dewizy jak złotówki na każdym rogu zakończą trwającą od ponad 20 lat erę kantorów? – Zawsze znajdzie się grupa osób, która będzie potrzebować takich usług. Ale złote lata w tym biznesie już dawno za nami – zauważa z żalem Jolanta Żurek.