Ich zdaniem polityka – a już wybory w szczególności – to czysta ekonomia. Krążyli wokół tematu już tacy giganci, jak Joseph Schumpeter czy Max Weber, jednak jako pierwszy dokładnie opisał go amerykański socjolog i ekonomista Anthony Downs. Gdy w 1957 roku opublikował „Ekonomiczną teorię demokracji”, był jeszcze przed trzydziestką, a mimo to jego książka stała się jedną z najbardziej poczytnych analiz owych czasów.
Cóż tak nowatorskiego proponował w niej ten bezczelny młokos? Mówiąc krótko, podważył dotychczasowy sposób myślenia o demokratycznych wyborach. Wcześniej traktowano je bowiem albo jako sakralny moment wzniesienia się obywateli ponad partykularne podziały i zadumy nad wspólnym interesem całego narodu, albo jako czas wszelkiego rodzaju speców od politycznego marketingu, którzy przy użyciu różnego rodzaju sztuczek chcą wcisnąć klientowi swojego kandydata niczym złotousty domokrążca.
Tymczasem Downs zaproponował w tej materii poznawczą rewolucję, głosząc: analizujmy wybory za pomocą tych samych narzędzi, których od czasów Adama Smitha używają ekonomiści.
Na początek założył więc, że zarówno wyborcy, jak i politycy to w pełni racjonalni gracze, którzy za pomocą dostępnych informacji próbują podjąć decyzję umożliwiającą im maksymalne zwiększenie własnych korzyści. Dzięki takiemu postawieniu sprawy wyborcy przestali być bezmyślnym stadem, któremu należało pomachać marchewką, by pędem ruszył w stronę dobrodzieja. A politycy nie jawili się już dłużej jako majestatyczni mężowie opatrznościowi upozowani na ojców narodu.
Ci pierwsi wybierają taką partię, która najlepiej będzie służyła ich partykularnym interesom, drudzy idą po władzę i chcą czerpać związane z nią korzyści. I ani jedna, ani druga postawa nie jest z gruntu zła. Tak samo jak egoistyczni z natury uczestnicy wolnorynkowej gry, którzy są esencją i gwarantem sprawnie funkcjonującego kapitalizmu.
Downs obalił przy okazji parę okołowyborczych bajek. Choćby tę, że w czasie wyborów najważniejszy jest dobry program. Jego zdaniem tworzenie wyrafinowanego zestawu powyborczych zamierzeń nie ma najmniejszego sensu (co nie znaczy oczywiście, że planu nie należy mieć schowanego w szufladzie). Każdy racjonalny wyborca doskonale wie, że jego głos to zaledwie jeden spośród wielu milionów.
Szanse, że będzie on miał jakikolwiek wpływ na ostateczny wynik, są więc bliskie zeru. Kto przy zdrowych zmysłach będzie więc w tej sytuacji angażował tak cenne zasoby, jak czas i uwaga, w to, by przekopać się przez partyjne programy? Jednocześnie nie jest jednak przecież i tak, że stawiamy krzyżyk przy kandydacie na posła czy senatora na chybił trafił. Nie robimy tak przecież, nawet decydując o kupnie batonika.
W przypadku decyzji politycznej o naszej ostatecznym ruchu rozstrzyga spozycjonowanie partii na naszym prywatnym diagramie prawica – lewica. Jej osie są różne w zależności od lokalnej specyfiki – w USA epoki Downsa było nimi to, czy ktoś jest za czy przeciw interwencji państwa w gospodarkę). W systemach dwupartyjnych (takich jak USA, do niedawna Wielka Brytania) partie w sposób naturalny kierują się ku centrum.
I też są w tym doskonale racjonalne, bo wiedzą, że skrajni wyborcy i tak nie mają alternatywy i nie zostaną straceni na rzecz konkurencji. Co innego w systemach wielopartyjnych. Tu centrowanie opłaca się dużo mniej.
Downs jako pierwszy wyjaśnił też, że zupełnie racjonalną strategią jest również świadoma absencja wyborcza, wbrew powszechnym utyskiwaniom, że głos nieoddany został stracony i dowodzi społecznej apatii. Nic bardziej mylnego.
Taka strategia jest idealna dla wyborcy nastawionego na przyszłość, który nie jest zadowolony z istniejącej oferty. Oznacza to, że nie został zdobyty przez żadną z partii. Jeśli takich osób będzie więcej, istnieje spora szansa, że zostaną one przy następnym głosowaniu odkryte i któreś z ugrupowań (najczęściej przegrane) wyjdzie naprzeciw ich oczekiwaniom.
Wydaje się, że w Polsce 2011 roku ta ostatnia grupa może okazać się wyjątkowo silna.