Nowy rozdział starej opowieści zaczyna się jak klasyczny dowcip. Oto były sobie w Stanach Zjednoczonych dwa banki inwestycyjne. Jeden nazywał się Silicon Valley Bank, a drugi Signature Bank. Ten pierwszy lubił dawać swoim klientom poczucie bezpieczeństwa. Dlatego zainwestował ponad połowę swoich aktywów w amerykańskie obligacje rządowe o stałym dochodzie. Ludzie powierzający pieniądze SVB byli pewni, że co by się w świece nie wydarzyło, oni nie stracą.

Reklama

Inwestycje w kryptowaluty

Drugi bank – jak to ładnie ujęła w tym tygodniu pani senator Elizabeth Warren z Partii Demokratycznej – "postawił na narrację szybkiego wzbogacenia się". Otworzył się więc na inwestycje w kryptowaluty, stając się największym w USA pożyczkodawcą dla osób i firm z tej branży. Zamiast bezpieczeństwa Signature Bank oferował wielkie nadzieje na przyszłość, chwaląc się tym, iż w ciągu ostatnich trzech lat jego zyski wzrosły o 40 proc.

Reklama
Reklama

Cały dowcip polega na tym, że oba, zdawało się diametralnie różne od siebie banki inwestycyjne, zbankrutowały. SVB zabiła inflacja oraz podnoszenie stóp procentowych przez FED. W takim wypadku rentowność obligacji rządowych rośnie, lecz rynkowa cena tych wyemitowanych wcześniej, zwłaszcza jeśli są długoterminowe, spada. Silicon Valley Bank kupował akurat takie, które ostatnimi czasy staniały o ponad 30 proc. Widząc bilans strat spanikowani klienci zaczęli wycofywać wkłady i SVB stracił płynność finansową.

W przypadku Signature Bank rzecz okazała się prostsza. Handel kryptowalutami, to współczesne, legalne piramidy finansowe. A od stu lat, kiedy to Charles Ponzi zbudował tę pierwszą, jedną rzecz wiadomo na pewno. W momencie, gdy sumy wpłacane przez frajerów oddających w ręce oszustów swe pieniądze stają się mniejsze niż wypłacane jednocześnie zyski, każda piramida upada. Ta reguła znów się sprawdziła, a bank obsługujący upadający rynek kryptowalut sam też padł.

Bankowy Armagedon na światową skalę?

Choć cała historia wyglądała jak zgrany dowcip, powracający regularnie już od 150 lat, (o czym za chwilę) nikomu nie było do śmiechu. Zwłaszcza w momencie, kiedy w USA zauważono, że w przypadku obu banków spanikowali przede wszystkim bogaci klienci, trzymający w nich sumy powyżej 250 tys. dolarów. Powody do strachu mieli bardzo realne. Wiedzieli bowiem, iż kwoty powyżej tego limitu nie są objęte przez Federal Deposit Insurance Corporation gwarancją zwrotu z ubezpieczenia depozytów. Czyli jak bank pada, a milioner nie wykazał się wcześniej refleksem, to swoich dolarów teoretycznie już nie zobaczy.

Teoretycznie, bo bogaczom zwykle sprzyja szczęście (są w końcu bogaczami). Oto bowiem w Białym Domu odnotowano z konsternacją, iż w amerykańskich bankach suma wszystkich depozytów nieobjętych ubezpieczeniowymi gwarancjami przekracza okrągły bilion dolarów. Gdyby ich posiadacze wpadli w panikę, mielibyśmy bankowy Armagedon na światową skalę. Być może większy niż w roku 2008. Dlatego administracja Bidena złamała ustalone wcześniej reguły i zdecydowała, iż niezależnie jak wielka kwota została zdeponowana, to klientom obu upadłych banków rząd federalny wypłaci całość depozytu. Zaiste opłaca się być milionerem.

Szwajcarski Bank Narodowy podłączony do kroplówki

Ten sam strach przed katastrofą sprawił, że Szwajcarski Bank Narodowy (SNB) obiecał w tym tygodniu Credit Suisse podłączenie do finansowej kroplówki w wysokości 50 mld franków. Również ta historia prezentuje się niczym ze starego dowcipu. Oto szwajcarski bank inwestycyjny zaczął robić interesy z Archegos Capital Management. Pod tą dumną nazwą kryło się … rodzinne biuro finansowe, prowadzone w Nowym Jorku przez niejakiego Billego Hwanga. Ów obrotny Koreańczyk, nazywający się w rzeczywistości Sung Kook Hwang, swą wielką karierę zaczynał na giełdzie w Hongkongu. Musiała być udana, skoro jej zarząd w 2014 r. objął Hwanga zakazem inwestowania z powodu oszustw.

Obrotny Koreańczyk przeniósł się więc na Wall Street, gdzie szło mu znakomicie. I to aż tak, że w kwietniu 2022 r. aresztowała go FBI. Jego akt oskarżenia liczy sobie 59 stron i obejmuje nie tylko: oszustwa bankowe, manipulowanie kursami akcji i wyłudzenia, ale nawet … ściągnie haraczy. Kiedy kluczowy partner Credit Suisse trafił w Nowym Jorku za kratki, przypominając klientom banku o tradycyjnej "uczciwości" szwajcarskich instytucji finansowych, zaczęły się problemy. Bloomberg ujawnił, że Hwang przepuścił na giełdzie (albo zdefraudował dla siebie) tak ze 20 mld dolarów (początkowo była mowa jedynie o skromnych 8 mld). Kurs akcji Credit Suisse spadał i spadał. W październiku ubiegłego roku jego dyrektor generalny Ulrich Koerner wydał komunikat o treści: "Bank znajduje się w krytycznym momencie przygotowując się do długiej restrukturyzacji, z której bank wyjdzie silniejszy".

Credit Suisse balansował sobie więc na krawędzi przepaści, aż w tym tygodniu dwa amerykańskie banki inwestycyjne upadając, pchnęły go w stronę otchłani. Jednocześnie arabski inwestor, czyli Saudi National Bank, trzymający dotąd Szwajcarów przy życiu powiedział, iż więcej do tego interesu nie dołoży. W tym momencie koło ratunkowe rzucił SNB. Na razie zadziałało. Podobnie jak akcja ratunkowa przedsięwzięta w USA tuż przed weekendem przez 11 największy banków. Wspólnie wyłożyły one 30 miliardów dolarów na ocalenie First Republic. Klientów tegoż banku inwestycyjnego ogarnęła w czwartek panika identyczna jak ta w przypadku SVB i Signature Bank. Odsiecz, której przewodziły dwa finansowe giganty JP Morgan i Citigroup przybyła w ostatniej chwili i pożar ugaszono. Przynajmniej do poniedziałku.

Rządy na całym świecie wstrzymały oddech

Tymczasem rządy na całym świecie wstrzymały oddech. W czasach: inflacji, recesji, kryzysu energetycznego, napięć między Stanami Zjednoczonymi i Chinami, a przede wszystkim wojny, jaką Rosja prowadzi nie tylko przeciw Ukrainie ale też całemu Zachodowi, bankowy krach byłby jak dopełnienie wszystkich nieszczęść. Generując od razu wiele nowych, w tym takich zupełnie niemożliwych do przewidzenia. Jak to działa najłatwiej da się prześledzić na poprzednich kryzysach zainicjowanych przez banki inwestycyjne. Im wcześniej się one wydarzyły, tym długofalowe skutki są lepiej dostrzegalne.

W sumie zaczęło się do tego, że po przegranej wojnie Francja musiała wypłacić Niemcom w 1871 r. kontrybucję w wysokości 5 miliardów franków w złocie. Astronomiczna na ówczesne czasy suma za sprawą kanclerza Bismarcka zasiliła banki II Rzeszy. Wówczas prezes Deutsche Banku Georg von Siemens zaproponował, aby nie marnować tego potencjału. Przecież tradycyjna bankowość, polegająca na przechowywaniu depozytów i udzielaniu kredytów, to czyste marnotrawstwo możliwości pomnażania zysków. Czemuż bank nie miałby inwestować swego kapitału bezpośrednio na giełdzie lub samu zakładać giełdowych spółek. Na to pytanie von Siemensa właściciele i akcjonariusze Deutsche Banku odparli: "Czemu nie?".

Wkrótce ten pomysł zaczął być naśladowany w II Rzeszy, Francji, Austro-Węgrzech i przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych. Jedynie brytyjskie instytucje finansowe uznawały go za świętokradztwo. Tymczasem banki zwane grynderskimi w dwa lata stworzyły w Niemczech i Autro-Wegrzech prawie tysiąc giełdowych spółek, za pośrednictwem których mogły spekulować do woli. W maju minie 150 rocznica krachu, jaki udało się im zainicjować. Zamienił się on w największy światowych kryzys gospodarczy dziewiętnastego stulecia. Jednak od tamtej dekady nędzy, doświadczonej przez zwykłych zjadaczy chleba w Europie i USA, ciekawsze były skutki długofalowe. Krótki epizod grynderstwa przyniósł długą epokę nowoczesnego … antysemityzmu.

"Po wielkim krachu na giełdzie gazety berlińskie rozpowszechniły jako wiarygodną pogłoskę, że 90 proc. grynderów było pochodzenia żydowskiego" – relacjonuje w książce "Geniusze i spekulanci. Jak rodził się kapitalizm" Günter Ogger. Od tego momentu zaczęto zauważać, że w II Rzeszy mieszka 700 tys. Żydów. Fakt, iż całkowicie się zasymilowali i uważają za Niemców znaczył coraz mniej. Zaś liczba polityków i dziennikarzy tropiących żydowskie spiski stale rosła, bo w czasach kryzysu ludzie bardzo potrzebowali wskazania winnych ich nieszczęść. Ten proces narastała aż do I wojny światowej. Zaraz po niej niemiecka nienawiść do Żydów osiągnęła swe apogeum. Adolf Hitler jedynie głośno mówił to, co wyborcy chcieli usłyszeć.

Co ciekawe, kolejny wielki, ogólnoświatowy kryzys gospodarczy, zainicjowały w 1907 r. również banki inwestycyjne. Tym razem były to amerykańskie tzw. trusty stanowe. Od niemieckich firm grynderskich różniły sie tym, iż spekulowały nie na giełdzie w Berlinie i Wiedniu, lecz na nowojorskiej Wall Street. Acz tamten krach i tak nie mógł się równać z tym, jaki zaczął wywracać do góry nogami świat jesienią 1929 r. To przecież Wielki Kryzys ostatecznie otworzył Hitlerowi drogę do władzy i zniechęcił rządy Francji oraz Wielkiej Brytanii do stawiania tamy niemieckiemu rewizjonizmowi. Pchał równocześnie Japonię do ekspansji na Dalekim Wschodzie. W tle zaś czyhał Józef Stalin, pragnąc wykorzystać słabnięcie Zachodu. Wszystko to uczyniło II wojnę światową nieuchronną.

Krach na Wall Street

Tu na marginesie należałoby przypomnieć, że krach na Wall Street w 1929 r. zainicjowała gigantyczna bańka spekulacyjna, sfinansowana przez banki dostarczające kapitał na zakup akcji. Co ciekawe, pół roku przed katastrofą szefostwo FED zaczęło dostrzegać zagrożenie. Narodził się wówczas plan zmuszenia banków do radykalnego zwiększenia oprocentowania giełdowych kredytów inwestycyjnych, aby tak stopniowo wygasić spekulacyjne szaleństwo. Jego realizację zablokował Charles E. Mitchell prezes National City Bank. Po czym wyasygnował 25 mln dolarów na tanie pożyczki dla giełdowych maklerów. Podkręcając tak spekulacyjną gorączkę, która podpaliła cały świat.

Próbą uczenia się na błędach stała się ustawa Glassa-Steagalla przyjęta przez Kongres USA w 1933 r. Zakazywała ona bankom łączenia przyjmowania kredytów i udzielania pożyczek z działalnością inwestycyjną. Po czym do końca XX w. giełdowe krachy jakoś nie przechodziły w bankowe apokalipsy oraz światowe kryzysy gospodarcze. Ustawę Glassa-Steagalla uchylono w 1999 r.

Kryzys z roku 2008

Wystarczyło niecałe dziesięć lat, by banki inwestycyjne znów pchnęły bieg dziejów na nowe tory. Bo co by nie powiedzieć kryzys roku 2008 r. diametralnie zmienił współczesny Zachód. Kończąc epokę neoliberalizmu, stopniowo zastępowanego przez redystrybucjonizm oraz odchodzenie od wolnego rynku. Acz proces ograniczania swobód banków inwestycyjnych jakoś nie dotyczy.

Gdyby współczesny Zachód poświęcił zagrożeniom, które generują choćby tylko jedną setną tej uwagi jaką obdarza globalne ocieplenie, nasze życie byłoby dużo bezpieczniejsze. Niestety w czasach przyśpieszającego rozwarstwienia, gdy jeden procent najbogatszych ludzi trzyma w swym ręku coraz większą część globalnego bogactwa, takie rozumowanie okazuje się błędnym.

Banki inwestycyjne dla osób zmagających się z nadmiarem posiadanego kapitału są niezbędnym narzędziem do jego pomnażania. A jeśli ubocznym skutkiem tego są regularne krachy, to do tej pory ponoszone z tego tytułu straty okazywały się wirtualne. Na koniec bowiem rządy refundowały je pieniędzmi zabranymi zwykłym podatnikom. Jednak ta filozofia działania ma jeden słaby punkt. Od 1873 r. wszystkie kryzysy zainicjowane przez banki inwestycyjne wybuchały w spokojnych czasach. To dopiero one generowały serię kolejnych wstrząsów. Tym razem po raz pierwszy takowy krach może nadejść w momencie, kiedy cały świat jest już i tak do cna rozedrgany.