Pomysł skróconego tygodnia pracy jeszcze do niedawna w Polsce był traktowany jak egzotyka, która może się sprawdza w bogatych państwach, ale u nas, kraju ciągle na dorobku, nie ma na to szans. "Populizm”, "lewicowe brednie” – to jedne z najłagodniejszych określeń, jakich używali krytycy zmian postulowanych przez partię Razem, a niedawno także przez Donalda Tuska, który zapowiedział realizację tego pomysłu, jeśli PO wygra wybory. Zwolennicy zwracają uwagę na pozytywne doświadczenia płynące z takich eksperymentów przeprowadzonych w innych krajach.
Można jednak odnieść wrażenie, że obie strony sporu tak naprawdę mówią o czymś innym. Sceptycy straszą wysokimi kosztami, jakie poniosą pracodawcy, mając raczej na myśli firmy produkcyjne i usługowe. Z kolei zwolennicy mówią o podwyższaniu wydajności, zwłaszcza tam, gdzie pracuje się zadaniowo, a część czasu i tak spędza się bezproduktywnie. Część z obowiązkowych 40 godzin ludzie po prostu „odsiadują” i chodzi o to, aby mogli pójść wcześniej do domu, zamiast odliczać minuty do wyjścia z torebką na biurku. Nie oszukujmy się, że interesy ludzi pracujących w tak odmienny sposób można pogodzić. Może więc czas porzucić założenie, że da się takie same zasady stosować do budowlańca, ochroniarza i księgowej. A pomysł skrócenia tygodnia pracy potraktować jako punkt wyjścia do dyskusji o tym, jak lepiej dopasować prawo pracy do zróżnicowanej gospodarki XXI w. Kodeks, choć nowelizowany, jest z nami już 50 lat i nie może odpowiadać temu, jak pracuje się dzisiaj. A tym bardziej, jak będzie się pracować jutro i pojutrze.