Jeździmy za nauką i pracą setki kilometrów, zmieniamy zawody, miejsca zamieszkania i kraje. Ponad 2 mln Polaków siedzi za granicą, miliony pałętają się po kraju w poszukiwaniu lepszego życia i miejsca dla siebie. Choćby słoiki – to nowa nazwa odnosząca się do tych, którzy wyemigrowali do stolicy. Ale przecież nie chodzi tylko o tych, którzy postanowili się zaczepić w Warszawie. Wrocław, Poznań, Kraków, Gdańsk – duże miasta jak wielkie elektromagnesy ściągają do siebie ludzki żywioł. I nie zatrzymuje nas kiepska komunikacja, trudna sytuacja na rynku nieruchomości, biurokracja. Ani cena, jaką za to bycie w ruchu płacimy: wielkie zmęczenie, brak snu, godziny spędzone w drodze, pozrywane więzy rodzinne. Wykorzenienie, ciągłe uczucie niepewności: co będzie jutro? Bo o pojutrze trudno myśleć.
Mobilność niejedno ma imię. Choć ostatnimi czasy to określenie przyzwyczailiśmy się wiązać z telefonami komórkowymi, w swoim pierwotnym znaczeniu jest niczym innym jak pewną ruchliwością. Przestrzenną zdolnością do zmiany miejsca zamieszkania i pracy, ale też elastycznością społeczną, kulturową i zawodową, która pozwala nam w szybki sposób przystosowywać się do nowych sytuacji i wyzwań. Często jako wzorzec nieruchawym z definicji Polakom przeciwstawia się niezwykle szybkich i elastycznych mieszkańców Stanów Zjednoczonych, którzy nauczyli się pokonywać olbrzymie przestrzenie w pogoni za kawałkiem chleba. Przyzwyczaili do tego, że nic nie jest stałe i wieczne, więc aby przetrwać, trzeba się przeistaczać, przekwalifikowywać, gnać do przodu. Ten amerykański mit – że z pucybuta można stać się milionerem, jeśli tylko dobry Pan Bóg nie poskąpił człowiekowi talentów i przedsiębiorczości – stał się kołem zamachowym potęgi tego kraju. Ale gdzie tam do tych Amerykańców nam, Polakom. Szaraczkowej szlachcie i chłopom pańszczyźnianym przywiązanym do kawałka ziemi. Kamieniom obrośniętym mchem.
Historia i rzeczywistość dobitnie pokazują, że to nie tak. Choć jak większość ludzi na świecie jesteśmy przywiązani do swojego kawałka przestrzeni, widoku za oknem, rodziny, kraju (tutaj zbliżenie na wierzbę płaczącą), to jeśli rzeczywistość nas zmusi, potrafimy się ruszyć. Takich momentów wzmożonej mobilności można by znaleźć w naszej historii wiele, kiedy wygnani biedą albo bolesnym kopem historii błąkaliśmy się po świecie: czasy Wielkiego Kryzysu, które zapędziły nas do USA, II wojna światowa – wywózki, łapanki, przesiedlenia, ucieczki. Powojenna wędrówka narodu z Kresów na Ziemie Odzyskane. I jeszcze ta ze wsi do miasta. Skoki za żelazną kurtyną za komuny, bilety rozdawane przez władze podejrzanym politycznie – tylko w jedną stronę...Teraz też: ciągle słyszymy o tym, jaką zaletą jest ruchliwość i elastyczność, jak to nowocześnie, że świat, że Unia. Prawda jest jednak prostsza i bardziej bolesna. Nie ma roboty za naszym płotem. Więc kto nie maszeruje, ten ginie.
Reklama

Kariera wędrownika

Reklama
– Wbrew pozorom nasze pokolenie nie jest jakoś szczególnie inne niż poprzednie – zauważa Wojciech Wiewiórowski, do zeszłego roku generalny inspektor ochrony danych osobowych, dziś zastępca europejskiego inspektora ochrony danych. Jego ojciec, jak opowiada, pochodził z Bełchatowa. Mama z okolic Gdańska. Ojciec był architektem, mama – położną. Szukali na przełomie lat 60. i 70. lepszego miejsca do życia dla swojej rodziny. I pracy. Mieszkali najpierw w Słubicach nad Odrą (rok), potem w Wągrowcu na Pałukach (też rok), potem w Łęczycy pod Łodzią (11 lat), aby w końcu po 14 latach osiąść w Gdańsku. Wiewiórowski – pracując w administracji publicznej – pobił ich osiągnięcia. Przez 8 lat i 10 miesięcy, dwa razy w tygodniu, przemierzał samochodem trasę Warszawa – Gdańsk. Jakieś 400 km średnio rzecz biorąc. – Za własne pieniądze, żeby nie było – zastrzega. Jak wyliczył, pokonał w tym czasie ok. 360 tys. km. Jeździł, bo jakoś nie mógł się do mieszkania w stolicy przekonać, wolał pomorskie klimaty i znajomych. Teraz zdecydował się przeprowadzić z całą rodziną do Brukseli. I, jak mówi, ma zaledwie 600 m piechotą do pracy. To jest coś.
Czemu wspominam o Wojciechu Wiewiórowskim? Choćby dlatego że jest znany. I także z tego powodu, że losy jego i jego rodziny nieźle oddają to, co się z nami jako ze społeczeństwem stało. Wprawdzie nie każdemu Kowalskiemu było dane zdobyć takie wykształcenie, jak byłemu GIODO, nie każdy miał szansę zrobić międzynarodową karierę, ale wielu z nas się stara. Na miarę swoich możliwości i sił. A każdego tak samo bolą pośladki i kręgosłup od długich godzin spędzanych w drodze. I serce, kiedy tygodniami, bywa, nie widzi się kochanych osób.
Mirek Sajur, lat 45 plus, urodzony w Głuszycy na Dolnym Śląsku. Jego rodzice przyjechali na Ziemie Odzyskane na przełomie lat 50. i 60. Raz zmienili miejsce zamieszkania i pracę, potem osiedli. – I aż do emerytury tkwili w jednym zakładzie – opowiada Sajur. Tak było: jak człowiek już gdzieś się zaczepił, to siedział tam aż do emerytury, mógł wychować dzieci i wnuki. Z nim było już inaczej. Na początku lat 90. skończył studia na wrocławskim AWF-ie, ożenił się, spłodził syna i – jeszcze z indeksem w kieszeni – poszedł pracować do szkoły, trenował dzieciaki w klubie sportowym. Podobnie jego żona. Mieszkali w internacie, w pokoiku wszystkiego 20 mkw. Mirek do pracy dojeżdżał rowerem, ponad 30 km. Ciążyła mu świadomość, że jego rodzina jest całkiem zależna od państwa. Chciał mieć więcej pieniędzy, wyprowadzić się z kurnika. Rzucił szkołę i zaczął handlować kwiatami. Polska – Holandia, dnie i noce w tirze, poznał wszystkie bazary i giełdy samochodowe na zachodzie Polski. Cygańskie życie. Na świat miał przyjść jego drugi syn, Mirek tęsknił za stabilizacją. We wrocławskim biurze maklerskim przyjęli jego podanie o pracę. Poszedł tam na nikogo, przybijać pieczątki. Przez sześć lat pracy dojeżdżał autobusem i pociągiem, dochodził z buta (wyliczone miał 23 minuty szybkim krokiem, żeby się nie spóźnić), podnosił kwalifikacje, uczył. Został kierownikiem zespołu, który miał pod sobą 36 punktów maklerskich. Skończył Wyższą Szkołę Bankowości, zrobił uprawnienia na księgowego ewidencji papierów wartościowych. Złożył aplikację do firmy telekomunikacyjnej Dialog (dziś Netia) – przyjęli. Kolejne 9 lat i przetrzymanych 12 zarządów. Kiedy 13. go zwolnił (bo za długo już pracował i był za drogi), założył w Oławie biuro doradztwa finansowego. W międzyczasie skończył kolejne studia podyplomowe – na politechnice komunikację cyfrową. – Znaleźli mnie spece z firmy headhunterskiej, szukali menedżera do Multimedia Polska w Kaliszu – telewizja kablowa i internet. Poszedłem. Przejmowaliśmy maluchów, mniejsze firmy z branży, w szczycie miałem pod sobą ponad 600 osób. Roczny kontrakt przeciągnął się do 3,5 roku, z czego był ponad półroczny czas, kiedy dojeżdżałem do pracy 135 km w jedną stronę. Teraz wróciłem do Oławy i swojej małej firmy. Mam już dwa punkty, wkrótce otwieram trzeci – relacjonuje. To nie jest tak, że nie potrafi się zatrzymać, chyba chętnie by na chwilę usiadł, ale musi utrzymywać rodzinę.
Jeśli Mirek Sajur jest przedstawicielem tego pokolenia, o którym się mówi – nie bez powodu – że wszystkie drzwi w posttransformacyjnej Polsce stały przed nim otworem, wystarczyło się tylko postarać, to Kuba Łoginow (Krakus) jest od niego o pokolenie młodszy. Studia (towaroznawstwo na krakowskiej Akademii Ekonomicznej) skończył już w nowym milenium, miał pomysł na życie i wiedział, co chciałby w robić. – Pasjonował mnie wschód Europy i chciałem o tym pisać – opowiada. Pierwsze teksty publikował w mediach ukraińskich, na chleb zarabiał jako specjalista od kontaktów międzynarodowych w porcie elbląskim. Wynajmował mieszkanie w Gdyni-Orłowie, stukilometrowa droga do pracy pociągiem zajmowała mu 2,5 godziny w jedną stronę. W 2008 r. wrócił do domu. Po półrocznym poszukiwaniu pracy w Krakowie (im bardziej szukał, tym bardziej nie było) ruszył na podbój Bratysławy: został PR-owcem w dużym hotelu. Po półtorarocznym pobycie (nauczył się słowackiego, czeskiego, podszkolił niemiecki) znów jest w domu. Skończył szkołę policealną i jako technik farmaceutyczny pracuje w aptece w szpitalu. – Wielu takich magistrów jak ja spotkałem w szkole, wszyscy mieli podobny cel: zdobyć fach, który pozwoli przetrwać złe dla inteligentów czasy – opowiada Kuba. I dodaje, że nie ma wielkich ambicji finansowych – ot, żeby przeżyć. Mieć opłacony ZUS, coś do jedzenia, trochę kasy na przyjemności. Ale to, na czym głównie mu zależy, to aby nadal się rozwijać, iść do przodu. Założył portal o tematyce środkowowschodniej, publikuje w mediach mądre artykuły. Do pracy w szpitalu dojeżdża w kwadrans, rowerem. Jest mu przykro, że nie jest w stanie wyżyć z tego, co ma w głowie, co naprawdę potrafi.

Gonitwa za pracą

I to właśnie się dzieje wokół nas. Ludzie tacy jak Kuba, jak Mirek, gonią za jakąkolwiek pracą, kilka razy w życiu się przekwalifikowują. Nie będę tutaj rozwijać wątku emigracji zarobkowej za granicę, tekst na ten temat pojawi się w naszym cyklu w przyszłym tygodniu. Ciekawym i wymykającym się badaniom zjawiskiem jest migracja wewnętrzna. – Bardzo trudno jest uchwycić skalę zmian i jej dynamikę. Brakuje nam danych, nie jesteśmy w stanie tego dokładnie rejestrować. Stara się to robić GUS, ale kategoria, którą się posługuje – a więc meldunek – jest, jak dobrze wiemy, bardzo ułomna – ocenia prof. dr hab. Grzegorz Gorzelak, dyrektor EUROREG przy Uniwersytecie Warszawskim.
Dlaczego tak się dzieje, może wytłumaczyć anegdota przytoczona przez Wojciecha Wiewiórowskiego: – W 2014 r. podczas obrad komisji międzyinstytucjonalnej ds. zniesienia obowiązku meldunkowego na korytarzu spotkało się pięciu dyrektorów z pięciu różnych urzędów. Wszyscy mieszkali w Warszawie, ale nikt z nich nie był w niej zameldowany. Dla ułatwienia dodajmy, że ta komisja zaleciła pozostawienie obowiązku meldunkowego – opowiada Wiewiórowski.
A prof. Izabela Grabowska z Uniwersytetu SWPS w Warszawie i ekspert Ośrodka Badań nad Migracjami UW tłumaczy, że także jeden z najpoważniejszych projektów naukowych, jakim jest Polskie Badanie Panelowe POLPAN śledzące od lat 80. XX w. zmiany zachodzące w strukturze społecznej w kraju (także strukturę zatrudnienia i migracje), niekoniecznie odzwierciedla to, co możemy obserwować na własne oczy. – Brakuje nam dostosowanych do współczesności narzędzi, stąd wrażenie, że dziś nie ma takich spektakularnych przesunięć, jak choćby na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku, kiedy nastąpiła wielka migracja Polaków ze wsi do miasta – ocenia prof. Grabowska. Wówczas nie dość, że migrowaliśmy przestrzennie, to jeszcze odbywał się wielki ruch w sensie awansu społecznego (z chłopa na urzędnika), a także przesunięcia międzygeneracyjne: syn robotnika zostawał dyrektorem. Jednak z tamtego właśnie okresu pozostały nam narzędzia badawcze i pojęcia, które nie oddają tego, co się dziś faktycznie dzieje.
Weźmy taką pierwszą z brzegu kategorię zawodową: kierownicy i menedżerowie wyższego szczebla. Jest bardzo pojemna i nie jest w stanie oddać wielkiej zmiany, jaką jest – dajmy na to – awans z szefa małego zespołu na dyrektora generalnego w firmie. Albo specjaliści niższego szczebla. To zwykle urzędnicy. Jednak jak ktoś wpadł w te widełki, to badanie już nie pokaże, że np. przeszedł z jednego działu do drugiego, awansował w poziomie. Wprawdzie zdajemy sobie sprawę, że dziś Polak częściej zmienia pracę niż jeszcze 15–20 lat temu (średnio trzy–cztery miejsca zatrudnienia na karierę zawodową w stosunku do około dwóch kiedyś), to statystyki takich mikroprzesunięć nie pokażą. W nich lepiej się odbijają wielkie społeczne przepływy – jak chociażby ostatnia fala emigracji zagranicznych. Jednak i w tym przypadku nie do końca jest jasne, kto wyjechał i na ile. Wróci, a może zostanie na zawsze. Wiadomo jedno, że migracje zagraniczne zwiększają dynamikę dróg zawodowych Polaków, także z małych miast i wsi. Sam wyjazd za granicę jest już kolejną pracą – mówi Grabowska. Doktor Ewelina Wiszczun z Uniwersytetu Śląskiego uważa, że także ta zagraniczna emigracja jest źle zbadana i niedoszacowana. – Mówi się ostrożnie o dwóch z niewielkim okładem milionach Polaków, którzy wyjechali z kraju. Ja jednak uważam, że liczba 2,5 mln byłaby i tak za mała – przekonuje dr Wiszczun.

Codzienna udręka

Aby zrozumieć, jak bardzo się Polska rozjeździła, wystarczy spojrzeć na pociąg, który wyrusza wczesnym porankiem z Łodzi i wiezie ludzi do Warszawy. To jest kwintesencja tego, co się z nami dzieje. Jeździ nim Marek, absolwent polonistyki, który w życiu zaliczył wiele prac i kilka razy się przebranżawiał – z nauczyciela w wydawcę, z wydawcy w przedsiębiorcę, był handlowcem, teraz jest grafikiem. – Wychodzę z domu o 8 rano, jak nie ma korków, to autobusem jadę 20 minut na dworzec Łódź Kaliska. Stamtąd pociągiem na warszawski Dworzec Zachodni – dwie godziny, jak nie ma opóźnień. Ale i wtedy muszę się sprężać, żeby zdążyć na 11 do pracy, którą kończę o 19. Jeśli mam szczęście, o 22 jestem już w domu. Kiedy pracuję na drugą zmianę, kończę o 22 i bywa, że nie mam jak wrócić. Wtedy śpię w firmie na podłodze albo przenocuje mnie któryś z kolegów. Bilet miesięczny na IC kosztuje mnie 398 zł. Myślałem, żeby wynająć pokój w Warszawie, bo takie życie to udręka, ale najmniejsza kawalerka to 1,5 tys. zł plus opłaty. Najtańsze lokum, jakie znalazłem – pokój z aneksem kuchennym do spółki z dwoma obcymi facetami, miał kosztować 500 zł miesięcznie. Niczym w jakimś cholernym Tokio czy Szanghaju. Więc wolę się męczyć i dojeżdżać – mówi Marek. I opowiada o ludziach, z którymi dzieli w pociągu cztery ściśnięte, człowiek przy człowieku, godziny każdej doby. Większość z nich to mężczyźni, raczej robocze ubrania niż garnitury. Kobiety są bardziej zadbane, studenci wyluzowani, ale wszyscy, bez wyjątku, okropnie zmęczeni. Z kolei z badań wynika, że to jednak panie częściej wyjeżdżają ze swojego rodzinnego gniazda: nie ma dla nich pracy na prowincji, choć są od swoich kolegów lepiej wykształcone.
– Na świecie odległość niespełna 120 km nie jest problemem w dojeździe do pracy. U nas to wciąż droga przez mękę – ciągnie Marek. I dodaje, że jest mu strasznie żal, bo jego miasto wysycha. Odrzuca od siebie ludzi. Staje się coraz mniej wygodną sypialnią, której przytulności nie przywrócą remonty ścian i malowanie sufitów – zwane rewitalizacją – jakie się właśnie odbywają za pieniądze z Unii Europejskiej.
To nie jest problem tylko Łodzi, lecz wszystkich miejscowości niebędących metropoliami. – Zawsze jestem pod wrażeniem tych kolumn starych opli i golfów, które co rano jadą np. z Ciechanowa do Warszawy, a wieczorem wracają. Ludzie zrzucają się na paliwo i jeżdżą po kilka osób. Gdyby nasze koleje nie były tak niewydolne, mogłyby sporo na nich zarobić – komentuje w fejsbukowej dyskusji na ten temat Bartek M.
Rozmawiam z Dawidem (34 lata), który wprawdzie nie ma wyższego wykształcenia (co jest o tyle zaskakujące, że w ostatnich latach liczba absolwentów uczelni była rokrocznie podobna do liczby urodzeń), ale mógłby z powodzeniem robić za modelowy przykład mobilnego Polaka ostatnich dwóch dekad. Urodzony w Trójmieście wyuczył się na spawacza, pracował jakiś czas w tym zawodzie, ale mimo niezłych pieniędzy mu to nie odpowiadało. Został kierowcą, potem przekwalifikował się na elektryka. Ożenił się, urodziło się dziecko, ale związek nie wytrzymał rozłąki. Pracował w Szwecji na budowie, potem w Norwegii na platformie wiertniczej. Zatęsknił za krajem, był właśnie boom w nieruchomościach, więc został budowlańcem. Kolejny związek, kolejna klęska. Potem znów obrał kierunek Norwegia. Zatrudnił się u Polaka, który, kiedy Dawid zachorował na boreliozę, oznajmił mu, że nie będzie płacił za to, że jakiś robal go upierdolił. Więc powrót, w gorączce, ze sparaliżowaną połową twarzy, do kraju. Był taki czas, kiedy zimą spał na budowie, na której w dzień pracował. – Na dworze minus dwadzieścia, u mnie ciepło, bo tylko minus dziesięć, grzałem puste ściany rozpaloną kozą, a siebie od środka alkoholem – wspomina. Teraz pracuje w Warszawie, dostał robotę w firmie deweloperskiej, choć wcześniej chodził od domu do domu, od zlecenia do zlecenia, niczym jakiś załaz, wędrowny robotnik rolny w piastowskiej Polsce. Teraz Dawid myśli o tym, żeby otworzyć swoją firmę. Ma ku temu wszelkie predyspozycje – wiele wie, jeszcze więcej umie. Ale powstrzymuje go strach przed biurokracją, tą całą księgowością, którą by musiał prowadzić. I jeszcze to, że nie jest pewien, czy każdego miesiąca zarobi na ZUS. Więc może lepiej jest tak, jak jest: na czarno, bo przynajmniej wystarczy na jedzenie. Jednak prawdę mówiąc, ma dość. Chciałby usiąść na tyłku, spać w swoim domu, mieć koło siebie kochającą żonę i dzieci. A nie wciąż się bujać.

Wschód pustoszeje

To, co przerabiają i czują na własnym grzbiecie zwyczajni Polacy, widzą także naukowcy (choć – jak zostało powiedziane – wymyka się to statystykom). Prof. dr hab. Grzegorz Gorzelak zauważa, że jeśli chodzi o mobilność przestrzenną, to od lat możemy obserwować, jak duże miasta (Warszawa, Wrocław, Poznań, Kraków, Gdańsk) i ich otoczenie zasysają do siebie ludzi z całych regionów. Drenują z najlepiej wykwalifikowanej, najbardziej przedsiębiorczej, rzutkiej i kreatywnej siły roboczej. Przy czym największy odpływ ludności odbywa się z terenów wschodnich kraju. Na to wszystko nakłada się demografia – czyli spadek urodzeń. Efekt jest taki, że całe połacie kraju się wyludniają. Na miejscu, na ojcowiźnie, jak to się kiedyś mówiło, zostają tylko starzy i mniej zaradni.
Ów drenaż powoduje także i to, że całe obszary kraju tracą swój potencjał i tym samym mają mniejsze szanse rozwoju w przyszłości. Zmniejsza się efektywność i dostępność usług, zwłaszcza edukacyjnych, opieki zdrowotnej, komunalnych, co jest dodatkową zachętą do wyjazdu. – Od tego procesu nie ma odwrotu, jestem pod tym względem pesymistą. Ludzie głosują nogami, nikt nie ma prawa ich zatrzymać, i chyba nie można tego dokonać – zauważa prof. Gorzelak.
– Proces wyludniania się peryferyjnych obszarów wiejskich, miasteczek, nawet miast powiatowych czy powojewódzkich następuje w całym kraju. Może poza 8–10 centrami regionalnymi, które na tym korzystają – mówił mi niedawno w wywiadzie prof. Romuald Jończy z Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu. Więc biorąc pod uwagę interes kraju, może byłoby lepiej, gdybyśmy faktycznie byli niczym te omszałe kamienie. Ale nie jesteśmy. Krystian Jania, zaledwie 32-latek z Chrzanowa, jest dziś menedżerem wyższego szczebla w polskim Samsungu. Jeździ po Polsce, rozlatuje się po świecie, wymyśla nowe strategie, innowacje, zarządza, żyje na walizkach. Karierę zaczął jako student krakowskiej AGH od zbierania malin i truskawek w Anglii. Minęło ledwie 10 lat od tego czasu, a jego zawodowe CV mogłoby powalić na kolana starszego o ćwierć wieku specjalistę. On wprawdzie ma kochającą rodzinę, ale widuje ją, jak się dobrze ułoży, w weekendy. – Ale to nie jest mój cel, aby tak żyć – mówi. I dodaje, że Polacy są jak wszyscy ludzie na całym świecie – idą tam, gdzie praca i możliwość lepszego życia. Uczą się od innych, kombinują (to akurat łatwo im przychodzi). – Ja dziś pracuję dla wyników mojej korpo i cieszę się, że są one jednymi z najlepszych – nie ukrywa. Bo jeśli nawali, to wie, że zaraz ktoś inny zajmie jego miejsce. Ale na tę okoliczność ma już plan B. – To, czego się nauczyłem, będę mógł wykorzystać na moje konto.
Takich rozmów z rodakami, którzy musieli się ruszyć – z miasteczka, wioski, z kraju – żeby przeżyć – przeprowadziłam dziesiątki. Wśród ludzi, którzy zdecydowali się opowiedzieć mi o swoich doświadczeniach, był np. Franek, budowlaniec z podbeskidzkiej wioski, który aby utrzymać swoją siedmioosobową rodzinę, jeździ z ekipą kolegów po całej Europie, a jak nie ma zagranicznych zleceń, stawia domy i układa w nich kafelki w Polsce. Jest też Ola, która powiesiła na haku wszystkie swoje nauczycielskie dyplomy, kiedy w jej miasteczku na północy kraju samorząd uznał, iż szkoła, w której pracowała przez 15 lat, stała się zbyt dużym obciążeniem dla lokalnego budżetu. Starała się zaczepić w Szczecinie, potem w Warszawie, ale koszty życia na dwa domy ją przerosły.
Jak zauważa Krzysztof Jerzy Rusin, rzeczoznawca ds. nieruchomości z Wielkopolski, bariera mieszkaniowa to jest kolejna rzecz, która nas wykańcza. I powoduje, że bardziej się nam opłaca wyjechać z kraju, niż przenieść się kilkaset kilometrów. – Jeśli człowiek już coś w życiu ma, kupił mieszkanie, wybudował dom, zwykle na kredyt, to jest totalnie uwiązany – konstatuje. Zanim go sprzeda, mija – średnio rzecz biorąc – półtora roku. Im większy lokal, tym dłużej. A trzeba z czegoś żyć. Więc łatwiej kupić bilet na samolot, wynająć kąt w Irlandii, niż każdego dnia wsiadać w pociąg Łódź – Warszawa. Rusin sam jest w nieustających rozjazdach. Mieszka we wsi Stare Miasto pod Koninem, kancelarię ma w Poznaniu, to jakieś 100 km dalej. Interesy załatwia często w Szamotułach (ponad 140 km) i w Międzychodziu (prawie 200 km). Więc zwykle tak bywa, że wyjeżdża z domu w poniedziałek, wraca na weekend.
I on chciałby wreszcie usiąść na dupie. Także Marek, ten od pociągu Łódź – Warszawa, zdradza, że życie nomada nie jest scenariuszem z jego marzeń. – Gdyby nagle się okazało, że, dajmy na to, na Podkarpaciu jest szansa na stabilną pracę dla mnie i dla żony, spakowałbym walizki w pięć minut i śpiewając hosanna, osiadł na stałe nawet w jakiejś górskiej wiosze. Ale na to nie ma większych szans.
Więc robi to, co musi, żyje, jak mu dano. Na szczęście jego dzieci, podobnie jak Krzysztofa Rusina, już dorosły. I każde z nich wybrało swoją ścieżkę. – Córka z zięciem wyemigrowali w Zachodniopomorskie, są zadowoleni. Syn nie chce się ruszyć, po dwóch fakultetach ciągle szuka pracy blisko domu. I mam nadzieję, że ją wkrótce znajdzie – wzdycha Rusin. Bo kto z rodziców chce zostać na starość sam, bez dzieci? No i gdyby wszyscy naraz zdecydowali się spakować walizki, nie zostałby tutaj kamień na kamieniu.

Nowe kierunki

Doktor Ewelina Wiszczun prosi, żeby zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt tych polskich, ale i światowych migracji. Bo ta fala z Syrii i innych krajów, która teraz zaczyna podmywać Europę, a wkrótce także i Polskę, to również są najbardziej rzutcy, przedsiębiorczy ludzie z tego regionu. I nieźle wykształceni. Będą musieli z czegoś żyć, zdobyć jakąś pracę, kiedy się zaaklimatyzują i pomoc państwa nie będzie już tak hojna. I można już dziś stwierdzić, że będą rywalizować o nią również z naszymi rodakami np. w Wielkiej Brytanii i Niemczech. W każdym razie tę gorzej płatną, mniej skomplikowaną. Więc rzeczą możliwą jest to, że polski emigracyjny żywioł wróci do kraju. Albo – co jeszcze bardziej prawdopodobne – zmieni kierunek wyjazdów. I będzie nim nie tylko Kanada czy Australia, co już przećwiczyliśmy w przeszłości, ale także Azja. Odległości coraz bardziej się zmniejszają, a tego kontynentu jeszcze nie opanowaliśmy. Więc wszystko przed nami.
Jeśli człowiek już coś w życiu ma, kupił mieszkanie, wybudował dom, zwykle na kredyt, to jest totalnie uwiązany. Zanim go sprzeda, mija półtora roku. Im większy lokal, tym dłużej. A trzeba z czegoś żyć. Więc łatwiej kupić bilet na samolot, wynająć kąt w Irlandii, niż każdego dnia wsiadać w pociąg Łódź – Warszawa
Od kilku tygodni w cyklu „Wkurzeni.PL” opisujemy w DGP zjawiska, które budzą w Polakach złe emocje. Dziś Mira Suchodolska o wyrzeczeniach, jakie ponosimy, starając się sprostać wymaganiom rynku pracy. We wtorek odpowiedź Marcina Hadaja. A już za tydzień Maciej Miłosz o tym, że na emigrację najbardziej narzekają ci, którzy nie wyjechali z kraju