Dużo roboty, mało rąk i głów, które mogłyby ją wykonywać. Wysokie pensje, poszanowanie dla każdego, kto będzie mógł i chciał pracować. Zwłaszcza dla starszych osób, bo to najcenniejsi pracownicy. Etaty zamiast śmieciówek, duża rola związków zawodowych, pracodawcy dbający o komfort pracowników. To jeden z możliwych scenariuszy mówiących o tym, w jaki sposób będzie wyglądał rynek pracy w Polsce A.D. 2040. Równie realny jak kilka innych. Na przykład taki: rozwój technologii powoduje, że większość z nas zastępują roboty. Praca jest luksusem dostępnym dla 20 proc. społeczeństwa, z czego jeden procent ma zajęcie dające dochody i prestiż. Cała reszta – owe 80 proc. populacji w wieku produkcyjnym – nic nie robi, żyje z zasiłku i pławi się w niemądrych rozrywkach dostarczanych za darmo przez elitę. Żeby pariasi się nie buntowali.
Ale tych scenariuszy – mniej bądź bardziej możliwych – jest dużo więcej. Dla uproszczenia zrezygnujmy z ekstremalnych (co nie znaczy, że niemożliwych) typu wojna i katastrofy naturalne. Zajmijmy się tymi, które można sobie wyobrazić na podstawie istniejących trendów.

Za mało twardych danych

A więc jak będą wyglądały świat i Polska w 2000 r.? Czytelnicy, którzy przekroczyli 50. rok życia, pamiętają zapewne te prace domowe zadawane im przez nauczycieli, kiedy to musieli referować swoje wyobrażenia o owym niewyobrażalnym świecie przyszłości. Z perspektywy dziecka, które w 1970 r. miało osiem lat, to, co się wydarzy za trzy dziesięciolecia, było nie do ogarnięcia. Pamiętam te rysunki, pamiętam wypracowania, z których to można było się dowiedzieć, że ludzie będą mieszkali w sięgających nieba domach (prawda), latali bezzałogowymi statkami powietrznymi (prawie prawda), zdobywali wciąż nowe i nowe przestrzenie w kosmosie (nieprawda). Jednak w konstruowanie przyszłościowych scenariuszy byli zaangażowani nie tylko dzieci i pisarze (Stanisław Lem był w tym pędzie do odkrywania tajemnic przyszłości najbliższy realiom), lecz także naukowcy i eksperci wielkiego formatu. I co wyszło z ich założeń? Jak mówi prof. Elżbieta Kryńska, kierownik Katedry Polityki Ekonomicznej Uniwersytetu Łódzkiego – nic. Niemal we wszystkim się mylili, choć mieli dobre chęci. Dlaczego? Bo nie jesteśmy w stanie przewidzieć dynamiki zmian otaczającego nas świata. To, do czego jesteśmy zdolni, to przewidywanie przyszłości na podstawie dostępnych nam zmiennych. Brak nam nadzwyczajnej wyobraźni, zdolności prekognicyjnych właściwych wielkim wizjonerom i wróżkom.
Reklama
Bo co możemy z największą pewnością powiedzieć o przyszłości – a zwłaszcza głównym temacie naszych rozważań, czyli rynku pracy za 25 lat – to demografia. Oczywiście z takim zastrzeżeniem, że społeczeństwo będzie wyglądało tak, a nie inaczej, pod względem struktury (m.in. wiek, płeć, przyrost naturalny, migracje) i jeśli nie nastąpi demograficzne i społeczne trzęsienie ziemi. To wykluczyliśmy z naszych kalkulacji.
Demografowie przewidują, że jeśli trendy nie ulegną rewolucyjnym zmianom, to za ćwierć wieku będziemy mieć w Polsce wielki niedobór rąk do pracy. Z prostego powodu: jeśli dziś, w 2015 r., w wieku produkcyjnym jest 24,4 mln Polaków, to za ćwierć wieku będzie ich zaledwie 22 mln. 2,4 mln potencjalnych pracowników wyparuje: jedni pójdą do nieba, a inni się nie urodzą, bo wciąż nie jesteśmy w stanie osiągnąć stanu zastępowalności pokoleń. Ale to nie wszystko. Ci w wieku produkcyjnym (a więc tym, kiedy się jeszcze nie ma uprawnień do świadczeń emerytalnych) będą dużo starsi niż dziś. Bo już obowiązuje granica 67. roku życia zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn. I jeszcze jedna zmiana: będzie więcej emerytów, czyli osób w wieku poprodukcyjnym. Też starszych niż dziś, bo mających ponad 67 lat. A spodziewana długość życia ludzkiego też rośnie. Jeśli obecnie poprodukcyjniacy (mówimy tu o mężczyznach po 65. roku życia i kobietach po 60.) to grupa stanowiąca 18,6 proc. społeczeństwa (7,1 mln osób), to w omawianej przyszłości będzie ich już 23,6 proc. (8,4 mln). Tak więc grono potencjalnych pracowników zmniejszy się znacznie i zestarzeje. A w dodatku będą mieli na karku utrzymanie dużo większej niż dziś oraz dużo starszej grupy emerytów.
Nie będę powtarzała katastroficznych przepowiedni o walących się systemach emerytalnych, bo tę śpiewkę wszyscy znają. I już na nikim nie robi ona wrażenia.
Niemniej bardzo prawdopodobne jest to, że właśnie rok 2040 będzie tym, w którym wejdzie w życie kolejna reforma emerytalna. Już teraz kraje skandynawskie w związku z wydłużającą się przewidywalną długością życia ludzkiego zastanawiają się nad wprowadzeniem granicy 70 lat jako tej pozwalającej na przejście w stan spoczynku. – Nie wykluczam, że za dwie i pół dekady toast „Sto lat, sto lat”, tak chętnie dziś wznoszony przy okazji świętowania urodzin, będzie wykorzystany jako dżingiel towarzyszący kampanii społecznej mającej przekonać rodaków do dłuższego i bardziej wytężonego okresu pracy – śmieje się prof. Kazimierz Krzysztofek, socjolog z SWPS. I mruga okiem.
Ale może to jest tylko sposób, by otrzeć łzę, jaką uronił, myśląc o tych przyszłych pokoleniach pozbawionych świadczeń emerytalnych do zgrzybiałej starości. Tyle że, jak mówi prof. Elżbieta Kryńska, o ile stronę podażową – czyli ilość i jakość siły roboczej na rynku – można jeszcze przewidzieć, to już tej popytowej, czyli zapotrzebowania na nią, już nie bardzo. Za dużo zmiennych. Bo jeśli dziś wydaje się pewne, że – biorąc pod uwagę spodziewany niedobór rąk do pracy oraz teorię konwergencji (upodobniania się słabszych gospodarek do tych bogatszych) – wynagrodzenia w Polsce powinny wzrosnąć, to musimy wziąć pod uwagę, że w przyszłości przestaniemy być już tak konkurencyjni dla zagranicznych inwestorów, którzy zaczną się przenosić do ludniejszych i uboższych krajów. Jest też możliwe, że Polskę czeka najazd imigrantów ze Wschodu, gdyż obszar byłego ZSRR zostanie wyniszczony przeciągającym się konfliktem krymskim i sankcjami Zachodu. No, ale podstawowa wydaje się jednak inna kwestia.

Czy w ogóle będzie praca?

To pytanie budzi uśmiech na ustach wielu osób, choćby dlatego że ludzkość zadaje je sobie od 85 lat, kiedy rzucił je John Maynard Keynes. Na konferencji w Madrycie przestrzegał: „Stajemy w obliczu epidemii nowej choroby: technicznego bezrobocia”. Pracę miały wkrótce zabrać nam roboty, ale jak do tej pory nic takiego się nie stało. Jednak także według całkiem współczesnego nam Jeremy’ego Rifkina (to fakt, kontrowersyjnego), który wydał w 1995 r. słynną książkę „Koniec pracy”, taki stan klęski nieurodzaju jest całkiem bliski. Jak prognozuje, w przyszłości zajęcie będzie miało zaledwie 20 proc. zdolnych do pracy osób. A cała wielka reszta, czyli 80 proc. populacji, nie będzie miała zajęcia. A to wszystko przez skokowy rozwój nowych technologii.
– W 2040 r. z pewnością będziemy chodzić razem z robotami po ulicach – zapewnia prof. Andrzej Wierzbicki z Instytutu Łączności, którego książka „Przyszłość pracy w społeczeństwie informacyjnym” wkrótce ukaże się drukiem. Jego zdaniem mamy już za sobą trzy wielkie przełomy techniczne, które w ostatnich dekadach zmieniły życie ludzi – w sensie zarówno społecznym, jak i gospodarczym, przemodelowując przy okazji rynek pracy. To wejście do szerokiego użytku komputerów osobistych, telefonów komórkowych oraz upowszechnienie internetu. A, jak twierdzi Wierzbicki, przed nami – a w zasadzie jesteśmy już w trakcie – kolejne trzy rewolucje. A więc powszechna robotyzacja oraz upowszechnienie sztucznej inteligencji (zwanej też inżynierią wiedzy), a także stosowanie w masowej skali biomedycyny (biotechnologii, nanotechnologii, inżynierii tkankowej) dla potrzeb profilaktyki i diagnostyki w ochronie zdrowia. Ten potrójny przewrót spowoduje automatyzację pracy – zarówno fizycznej, jak i umysłowej – na poziomie wręcz przemysłowym. – I to już wkrótce – przekonuje prof. Wierzbicki.
A to, że jeszcze nie doczekaliśmy się spełnienia przepowiedni futurologów? – Każdy przełomowy wynalazek potrzebuje sporo czasu od jego wymyślenia do upowszechnienia – tłumaczy. Telewizję wymyślono w 1870 r., ale do mieszkań na masową skalę zaczęła trafiać w 1960 r. Telefon komórkowy to był – jak wiele innych – wynalazek przeznaczony do użytku przez wojsko – 1943 r. Zaczął się upowszechniać w 1990 r. Albo komputery – te analogowe wymyślono w 1931 r., cyfrowe – w 1936 r., a zaczęły wchodzić pod strzechy dopiero pod koniec lat 70. XX w. Internet: 1948 – 1993. Czas od wynalazku do wdrożenia jest coraz krótszy, postęp dzieje się coraz dynamiczniej. Roboty już mamy, stosujemy, choć aby były one lekkie, tanie i całkiem humanoidalne, potrzebny jest dalszy rozwój mechatroniki. Co już następuje. A w połączeniu z tak lubianym przez pracodawców ciągłym uelastycznianiem rynku pracy spowoduje bardzo niebezpieczną sytuację: dla ludzi faktycznie zabraknie pracy. Robotom nie trzeba płacić, więc przedsiębiorcy za ich pomocą będą ciąć dalej koszty.
Na początku robotyzacja w największym stopniu wdarła się do przemysłu. Jednak kto stracił tam zatrudnienie, zawsze mógł poszukać zajęcia w sferze usług. Teraz trudno pokładać w nich nadzieję na przyszłość rynku pracy, bo proces zastępowania ludzi przez maszyny w tej branży już dawno się rozpoczął. Holandia zrobotyzuje centra logistyczne, coraz częściej też dzwoniąc do call center, rozmawiamy nie z człowiekiem, ale z maszyną. Na razie w Polsce jeszcze opłaca się zatrudniać telemarketerów, osoby pakujące paczki czy tych, co z części produkowanych w Chinach montują lodówki. Ale – co podnosi prof. Krzysztofek – kiedy cena pracy w Polsce zacznie rosnąć, te wszystkie centra i montownie znikną. Przeniosą się dalej na Wschód, albo – co jeszcze pewniejsze – będą obsługiwane przez wytwory współczesnej inżynierii. Już dzisiaj nastolatki nie dzwonią, wolą porozumiewać się za pomocą mobilnych aplikacji. W ten sam sposób kupują – ciuchy, muzykę, sprzęt. Zresztą nie warto pisać o tym, co już jest – tych automatycznych kasach w marketach, aplikacjach, dzięki którym zamiast zamawiać taksówkę, możemy znaleźć kogoś, kto ma wolne miejsca w aucie i nas podwiezie. Lada moment ulice zapełnią bezzałogowe auta i busy, w powietrze, obok dronów, wzniosą się także bezzałogowe samoloty pasażerskie. Na lotniskach, dworcach, w urzędach zamiast ludzkiej obsługi będą się uwijać holograficzne postaci botów. A więc – żegnajcie posady w usługach.
To co będziemy robić? Czym się zajmować? Dużo się – i słusznie – mówi o potrzebie reindustrializacji, samymi usługami nie rozkręci się gospodarki. Ale wielkie korporacje, które stać na takie inwestycje, u siebie będą zatrudniały tylko „głowy” – czyli najwybitniejszych, najbardziej kreatywnych specjalistów. Inżynierów, informatyków, speców od marketingu etc. Z kolei „ręce” będą outsourcingowane tam, gdzie najtaniej. Czyli już nie u nas.
Dlatego, jak twierdzi prof. Zenon Wiśniewski z UMK, warstwa prekariatu – wykształconych młodych ludzi, dla których nie starczy wykorzystującego ich potencjał zajęcia – będzie się powiększała. Tak samo jak nierówności w dochodach społeczeństwa. Rozwarstwienie społeczne będzie rosło, a wraz z nim frustracja i niezadowolenie. A to prosta droga do buntów, rewolucji, a nawet – do wojny.

Znowu solidarni?

To skrajnie pesymistyczny scenariusz, którego zdaniem autora „Przyszłości pracy w społeczeństwie informacyjnym” można uniknąć, zwiększając redystrybucję środków oraz umacniając solidaryzm społeczny. Bo ludzi, którzy z różnych przyczyn nie będą mogli pracować, trzeba będzie utrzymać. Coraz częściej mówi się o emeryturach obywatelskich, które będą przysługiwać wszystkim, bez względu na to, ile lat przepracowali i jaki kapitał udało im się zgromadzić. A w sytuacji, kiedy większość społeczeństwa nie będzie się nadawała do podjęcia pracy zarobkowej, być może trzeba będzie rozważyć dochód gwarantowany, czyli zasiłek pozwalający ludziom przeżyć i zaspokoić potrzeby. Także te wyższego rzędu. Szef Polskiej Akademii Nauk prof. Michał Kleiber nie wyklucza, że wróci, na nową, niespotykaną wcześniej skalę, zawód kaowca znanego z filmu „Rejs”, tylko takiego ogólnospołecznego, multimedialnego, a przemysł rozrywkowy będzie dużo ważniejszy niż dziś – bo czymś tych bezrobotnych trzeba będzie zająć.
Tylko skąd wziąć na to pieniądze? Od kryzysowego 2008 r. jesteśmy przekonywani, że lada moment system się zawali, że braknie środków na wydatki socjalne. – Tymczasem kiedy popatrzeć w dane, to okaże się, że przedsiębiorstwa prywatne płacą w ogólnym rozrachunku zaledwie 1 proc. CIT od swoich dochodów, kiedy w przypadku zwykłych obywateli i PIT jest to kilkanaście lub kilkadziesiąt razy więcej – diagnozuje prof. Wierzbicki. I przekonuje, że jeśli społeczeństwa będą chciały uniknąć wielkich wstrząsów, muszą się nauczyć bardziej sprawiedliwie dzielić.

Wypłukiwanie i pączkowanie

Większość moich rozmówców uważa jednak, że opcja „koniec pracy” jest mało prawdopodobna. Z kolei to, z czym się należy poważnie liczyć, to zjawisko wypłukiwania środka. Zasadniczo sprowadza się to do tego, że robota będzie tylko dla najwyżej kwalifikowanych fachowców, najbardziej kreatywnych, którzy będą w stanie tworzyć nowe projekty i idee. Oraz, paradoksalnie, dla tych najsłabszych, których wysiłek będzie tak tani, że nie będzie opłacało się zastępować go drogimi maszynami. Z kolei pracownicy średniego szczebla, w tym także menedżerowie, te wszystkie białe kołnierzyki, które 25 lat temu stały się beneficjentami transformacji ustrojowej, zostaną przez nowoczesną technologię wyparci. Bo jeśli za pomocą aplikacji dostępnej na smartfonie jedna osoba może kontrolować (już dziś) wszystko to, co się dzieje np. w dużej elektrowni – produkcję energii, zapasy surowców, sprzedaż, stan ludzkiej załogi – to po co zatrudniać całe stado menedżerów oczekujących nie tylko odpowiedniej gratyfikacji finansowej, lecz także bonusów w postaci karnetów na siłownię czy abonamentów medycznych. Niech idą pod nóż. Roboty i aplikacje nie chorują i nie potrzebują ćwiczeń, żeby spalać tłuszcz. I tak znów nam się powiększyła grupa ludzi bez zajęcia, która zasila warstwę wykluczonych.
Jednak może się także spełnić trzeci scenariusz, który prof. Krzysztofek nazywa pączkowaniem pracy. Sprowadza się on trochę do stwierdzenia, iż natura (i gospodarka także) nie lubi próżni. W czasach rewolucji przemysłowej robotnicy obawiali się, że maszyny parowe odbiorą im miejsca pracy, co się jednak nie stało. Wprawdzie pojawienie się samochodów diametralnie zmieniło znaczenie hodowców koni i producentów bryczek, ale pojawiły się nowe zawody związane z tą branżą – choćby lakiernicy. Jeśli teraz lakierników zastąpiły nowoczesne maszyny, także nic wielkiego się nie stało, gdyż na miejsce każdego takiego fachowca potrzeba czterech nowych: tego, kto zaprogramuje maszynę, kolejnego, który będzie ją konserwował, gościa do obsługi klientów i jeszcze kolejnego, który to wszystko będzie koordynował. Czyli: synergia ludzi i maszyn. Ludzie nie potrafią już żyć bez urządzeń, a te nie są w stanie funkcjonować bez armii ludzików ich obsługujących. Im więcej mądrych maszyn, tym więcej potrzebnych fachowców. I jakoś to wszystko się zrównoważy.
Powszechna komputeryzacja nie spowodowała spadku liczby urzędników, czego się należało spodziewać, ale przeciwnie – we wszystkich krajach, które wkroczyły na drogę cyfrową, znacznie ich przybyło. No i jeszcze jedna sprawa: ani roboty, ani najnowocześniejsze komputery nie są stanie przejąć wszelkich funkcji człowieka. – Robot kuchenny nie zastąpi kucharza, który jest w stanie wyczarować całkiem nowe smaki i aromaty. A bot agregujący treści z sieci doświadczonego dziennikarza, który oprócz sklecenia newsa będzie potrafił wyciągnąć z niego wnioski. Najbardziej nowoczesne urządzenie diagnostyczne nie zastąpi intuicji doświadczonego lekarza. Poza tym z nowoczesnymi technologiami jest trochę tak, jak z budowaniem domu: na każdym jego etapie są niezbędni inni fachowcy. Jedni robią projekt, inni kładą fundamenty, kolejni są niezbędni przy wznoszeniu murów, a jeszcze inni znają się na dekarstwie czy białym montażu. Potem będą potrzebni jeszcze dekoratorzy wnętrz, specjaliści od feng-shui, elektronicy, programiści i czort jeden wie, kto jeszcze. – Według badań amerykańskich za te ponad dwie dekady siedem najpotrzebniejszych zawodów na dziesięć to takie, których jeszcze nie znamy – zaznacza prof. Kleiber.
Przykład z życia: 10 lat temu, kiedy pojawiło się pojęcie marketingu sieciowego, doktorant prof. Krzysztofka, który w miarę ogarniał to zagadnienie, zajmował się wszystkimi jego aspektami. Dziś ten zawód się wyspecjalizował do tego stopnia, że – jak mówi – są nawet fachowcy od lokowania produktów w filmach pornograficznych. Brzmi kuriozalnie, ale właśnie różnych takich, dziwnych z dzisiejszego punktu widzenia, fachów powinno nam przybyć. Związanych z siecią, a zwłaszcza jej bezpieczeństwem, z rozrywką, ale także odnoszących się do starzejącego się społeczeństwa. Proszę popuścić wodze wyobraźni. Specjaliści wycinający odciski seniorom w ich domach już działają w niektórych krajach, tak samo jak ci, którzy doradzają im w sprawach seksualnych. Ale jeśli bioinżynieria rozwinie się tak, jak wskazują na to obecne trendy, możliwości mamy wręcz nieograniczone. Więc jest całkiem prawdopodobne, że profesji przybędzie na tyle, iż każdy znajdzie na rynku pracy miejsce dla siebie. Mało tego: zapotrzebowanie na pracę będzie tak duże, że odzyska ona wartość. Każde ręce i umysł gotowe wejść na pokład będą witane z radością. Związki zawodowe z wrzodu na liberalnej tkance społeczeństwa zmienią się w pożądanego partnera społecznego, z którym będzie się omawiać nie tylko płace, lecz także wspólne cele – wieszczy prof. Wiśniewski. To, co jeszcze musi się stać, to skrócenie czasu pracy. – Nie 12, nie nawet osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu, ale może trzy godziny – podkreśla prof. Izabela Grabowska z SWPS. Do tego płatny roczny urlop na odpoczynek i podniesienie własnych umiejętności i wiedzy. Mając w perspektywie aktywność zawodową trwającą przez ponad pół wieku, trzeba będzie się szanować. Tym samym pesymistyczne przepowiednie o końcu pracy przeniosą się w przyszłość – ku nowym, jeszcze nieznanym dziesięcioleciom.

Dryf czy postęp

– Od momentu, kiedy zaczęło się mówić o nadejściu współczesnej epoki robotyzacji i cyfryzacji życia, powstało kilkadziesiąt milionów nowych miejsc pracy – podbija tę tezę prof. Mieczysław Kabaj. I dowodzi, że w samym 2010 r., pierwszym, kiedy świat zaczął wychodzić z kryzysu, tylko w USA pojawiło się 5 mln nowych posad. Obecnie bezrobocie w Stanach to 5,4 proc. Wprawdzie Europa jest w gorszej sytuacji, ale i tutaj rozpoczęte przez EBC luzowanie ilościowe powinno przynieść za parę lat spodziewane efekty: nowe inwestycje i nowe możliwości. Koło gospodarki rozhula się na kilka kolejnych dekad. Będziemy żyć długo (jeszcze dłużej niż dziś) i szczęśliwie?
Prof. Michał Kleiber tylko się śmieje z tych wszystkich scenariuszy – zarówno hurraoptymistycznych, jak i złowrogich. Dla niego najbardziej prawdopodobne są dwa inne. Pierwszy to dryf: będzie tak, jak było, jeśli coś się zmieni, to scenografia, do której będziemy starali się (z różnym skutkiem) dostosować. Żadnych rewolucji, zero modyfikacji i zmian. No, pewnie będzie gorzej niż teraz, bo skończą się środki z UE. Drugi scenariusz on sam nazywa racjonalnym, choć ta racjonalność sprowadza się w zasadzie do pobożnej listy życzeń. Pobożnej, gdyż zakłada dobrą wolę i chęć wejścia do raju: zwycięża rozsądek rządów i ludzi, robimy to, co powinniśmy zrobić, żeby nie zaprzepaścić szansy na lepsze życie pokoleń. – To scenariusz ambitny, ale możliwy. Zobowiązujący do aktywności intelektualnej i czynów – przekonuje prof. Kleiber. Rozmawialiśmy długo, ta rozmowa wymagałaby kilku osobnych tekstów traktujących o koniecznych reformach, bez których Polska w 2040 r. zamiast być fajnym, prężnym krajem (może staruszków, ale za to mądrych i żwawych), będzie zaledwie obskuranckim zaściankiem, miejscem, z którego najlepiej uciec gdzieś daleko. Ale jako że warunków, które należałoby spełnić, jest wiele, ujmę je w punktach.
1. Edukacja: od małego do starego. Dzieci są kształcone tak, żeby miały odwagę artykułować swoje poglądy. Liczy się nie najlepiej odrobione zadanie, lecz odważna idea i pomysł, w który udało się wciągnąć kolegów. Praca zespołowa. Nauka jest przygodą i radością, szansą na przyszłość. Dlatego swoje kwalifikacje podnoszą ludzie na każdym etapie życia. Są chłonni, ciekawi świata, a więc mobilni – także zawodowo.
2. Komunikacja. I nie chodzi wyłącznie o sposób podróżowania czy znajomość języków obcych. Ale o umiejętność przekonywania do swoich racji innych. Dziś jest tak, że w różnego rodzaju międzynarodowych konkursach zostajemy z tyłu, choć merytorycznie przewyższamy konkurentów. Brakuje nam pasji, nie umiemy się sprzedawać.
3. Szkolnictwo wyższe. Koniec z fikcyjnymi konkursami na stanowiska, dość intelektualnego, rozdrobnienia. Wystarczy nam 50 poważnych uczelni badawczych i jakieś 100 zawodowych na poziomie licencjatu. Potencjały intelektualne łączcie się. I dopuszczajcie biznes do swoich gronostajów na serio, nie na niby.
4. Bezpieczeństwo. To biznesowe, ale i sieciowe. Wojna, jeśli się rozpocznie, to będzie dotyczyła głównie cyberprzestrzeni. Dobrzy ludzie powinni być kilka kroków do przodu przed czarnymi charakterami. Więc jeszcze raz: edukacja i nauka.
5. Uporządkowanie spraw energetycznych. Bo na razie bukmacherzy – gdyby wpadli na ten pomysł – mogliby zbijać majątek, organizując zakłady na okoliczność tego, co się wydarzy w Polsce w tej branży. Energetyka jądrowa czy zielona? A może dalej węgiel? Geotermia? Na razie obijamy się od ściany do ściany. Górników się zwalnia, inżynierów jądrowych nie przybywa. Pomysły składowania CO2 pod ziemią są równie trafione, jak te mówiące o zakopywaniu w Tatrach odpadów radioaktywnych. Łupki na razie umarły.
6. Globalizacja. Na to akurat nie mamy zbyt wielkiego wpływu. I nie chodzi o nasze wojenki na poziomie polsko-rosyjskim, ale o naprawdę wielkie wyzwania geopolityczne. W jaki sposób umowa TTIP o wolnym handlu pomiędzy UE a USA wpłynie na nasz rynek pracy? Pewnie, przynajmniej na przestrzeni najbliższych 20 lat, źle. Wielkie koncerny będą próbowały zdominować suwerenów, czyli państwa, dostanie się lokalnemu przemysłowi i usługom. A co będzie, jeśli USA podpiszą analogiczną umowę z Azją, ale nie z nami? Jeszcze gorzej. Więc chyba lepiej szybko podpisać i przecierpieć ten trudny okres przejściowy.

Stop

Oddajmy głos tym, którzy są najbardziej predysponowani do tego, aby mówić o dalekiej przyszłości. A więc nie akademikom, nie ekspertom, ale pisarzom science fiction. Konrad T. Lewandowski, człowiek, który stworzył kilkadziesiąt pozycji fantasy, science fiction i powieści kryminalnych, w dodatku filozof, zapytany o przyszłość naszego rynku pracy za ćwierć wieku, wzrusza mentalnie ramionami. I pisze do mnie na Facebooku: „Nic wielkiego się nie stanie, tylko ludzie zaczną zarabiać więcej i korporacyjne dzierżymordy średniego szczebla niepostrzeżenie przestaną być ważni. Starszych osób po »60« nie da się tak poniewierać jak 20-latków, a cały szereg praw i rozporządzeń będzie promować ludzi 50+. Polska nie da się wkręcić w przeprosiny za kolonializm, więc nacjonalizm będzie coraz silniej wpływać na praktykę ustawodawczą. Zaczną być stanowione prawa umożliwiające powrót emigrantom oraz ich dzieciom”.
Tyle że jest jeszcze coś, na co zwraca uwagę prof. Izabela Grabowska, socjolog pracy z SWPS. Czynniki ekonomiczne, geopolityczne są ważne, tak samo jak gospodarka. Niemniej nie możemy zapominać o tym, że aby emigranci wrócili, młodzi chcieli uczyć się, pracować i tworzyć nowe miejsca pracy, Polska powinna być krajem przyjaznym dla swoich mieszkańców. Bo praca pracą, ale trzeba jeszcze mieć przestrzeń do życia poza nią. Zabawy, rodziny, zainteresowań. Pokolenie osób, które dzisiaj kończą studia, które urodzi dzieci wchodzące w dorosłość za 2,5 dekady, już to zrozumiało. Dla ygreków liczy się równowaga.
Autorce tego tekstu wydaje się, że już dziś woleliby pójść do lasu, kopać ziemianki i walczyć z systemem – jeśli ktoś zabrałby im dostęp do internetu oraz wolne weekendy. I taki etos pracy przekażą swoim następcom. Niech będą szczęśliwi.
Nie wykluczam, że za dwie i pół dekady toast „Sto lat, sto lat”, tak chętnie dziś wznoszony przy okazji świętowania urodzin, będzie wykorzystany jako dżingiel towarzyszący kampanii społecznej mającej przekonać rodaków do dłuższego i bardziej wytężonego okresu pracy