Praca jest ważna. Kto wie, czy nie najważniejsza. Wolter uważał na przykład, że tylko ona potrafi zwalczać jednocześnie trzy największe problemy ludzkości: skutecznie leczy z nudy, odgania pokusę występku i przeciwdziała ubóstwu. To dlatego pracę wychwalają wszyscy: lewica i prawica, starzy i młodzi, wierzący i ateiści. Tym bardziej więc boli, że u nas z pracą jest coś nie tak. I to permanentnie. Narzekają na nią i pracodawcy, i pracownicy. A władze najczęściej tylko bezradnie rozkładają ręce. Tylko nikt nie wyjaśnia, dlaczego właściwie Polska nie jest krajem dobrej roboty.
Po pierwsze, zbyt tanio
Tak, to prawda. Polska praca jest tania. Prawdopodobnie zbyt tania. I być może to stanowi sedno naszych problemów z pracą. Dzieje się tak, niestety, od lat. Zostawmy już na boku trudne czasy gospodarczej transformacji. Spójrzmy tylko na ostatnią – dużo normalniejszą – dekadę. Polska z wigorem nadganiała wtedy cywilizacyjne zaległości. PKB szło w tym czasie w górę w tempie około 4 proc. rocznie. Między 2006 i 2011 r. skoczyło nawet do prawie 5 proc. Eksport nam się potroił. Import podwoił. A płace? Z tym było dużo gorzej. Według Eurostatu w latach 2001–2011 polskie płace nominalne wzrosły o 57,4 proc. W sumie to dość słabo. Bo pamiętajmy, że trzeba od tego jeszcze odliczyć inflację (to znaczy mniej więcej połowę tego wzrostu). Jeszcze lepiej mikrość progresji naszych wynagrodzeń widać na tle reszty Europy. A zwłaszcza krajów znajdujących się na podobnym etapie rozwoju gospodarczego co Polska. W Rumunii pensje zwiększyły się w tym czasie o 529 proc. Na Łotwie o 207 proc. W Estonii o 151 proc. Dużo bardziej też opłacało się w tym czasie być Słowakiem (pensje do góry o 99 proc.), Czechem (72 proc.) albo Węgrem (103 proc.).
Tylko czy to jakiś problem? Przecież zgodnie z dominującą przez lata w polskiej publicystyce ekonomicznej narracją niskie koszty produkcji to był nasz klucz do uzyskania przewagi konkurencyjnej. A jak najłatwiej zbijać koszty produkcji? Utrzymując niskie koszty pracy. I to właśnie dzięki temu rodzime firmy mogą produkować taniej i konkurować na rynkach międzynarodowych. A zarobione w ten sposób pieniądze inwestować i tworzyć nowe miejsca pracy. Logiczne. Problem w tym, że tego sposobu argumentacji bronić można tylko do pewnego momentu. Prędzej czy później muszą pojawić się niewygodne pytania. Bo jak to możliwe, że kraj rozwijający się równie szybko co Polska ma tak wysokie bezrobocie (w ciągu ostatnich kilkunastu lat tylko raz spadło poniżej 10 proc.)? I jak wytłumaczyć to, że na przykład w Czechach czy na Słowacji pensje rosły szybciej, a tamtejsze firmy też potrafiły konkurować na zagranicznych rynkach? I to często skuteczniej od nas. Po co więc cały ten wzrost, skoro jego owoców (w postaci wzrostu zatrudnienia i wzrostu zamożności obywateli) było bardzo mało? A nawet jeśli owoce były, to zostały niezbyt sprawiedliwie rozdzielone pomiędzy pracodawców i pracowników?
To już poważny problem dla całej gospodarki. – Jest jasne, że z punktu widzenia każdej konkretnej firmy zawsze lepiej płacić mniej niż więcej. Jednak to, co korzystne i racjonalne z punktu widzenia jednej firmy, nie musi być korzystne dla ogółu – uważa Leon Podkaminer, polski ekonomista pracujący na co dzień w Wiedeńskim Instytucie Międzynarodowych Porównań Gospodarczych. Jak to działa? Załóżmy, że firma Kowalskiego obcięła płace swoim pracownikom. Oczywiście miała do tego prawo. Można nawet założyć, że miało to uzasadnienie w spadającej liczbie zamówień czy kontraktów. Trzeba jednak pamiętać, że ta decyzja nie pozostanie bez skutków dla jej bezpośredniego otoczenia. Niższe zarobki zmuszą pracowników Kowalskiego do zredukowania wydatków konsumpcyjnych. Spada więc popyt, a to bardzo zła wiadomość dla innych firm działających w okolicy. Jeśli i one zareagują, obcinając swoje koszty, w końcu stratę poniesie również firma Kowalskiego. Bo zmniejszy się też popyt na jej produkty. Tak właśnie nakręca się spirala, z której gospodarce bardzo trudno się wydobyć. To tzw. bariera popytu, która może być poważną barierą rozwoju ekonomicznego. I tak jest w wypadku Polski.
Ale to jeszcze nie wszystko. Polski problem jest jeszcze poważniejszy. Nie jest on tylko i wyłącznie wynikiem trwającej od kilku lat ogólnoeuropejskiej recesji. I tutaj znów uderza w nas przekleństwo polskiej taniej pracy. W latach 2001–2011 płace rosły u nas mniej więcej w takim tempie jak w Wielkiej Brytanii (46 proc.) albo Finlandii (41 proc.). Sęk tylko w tym, że z punktu widzenia całej gospodarki przeciętny pracujący Anglik czy Fin aż tak bardzo tej podwyżki nie potrzebują. Już teraz mogą za swoje zarobki kupić 2–2,5 raza więcej niż my. I to po uwzględnieniu różnic w cenach. Rzeczywistość wygląda więc tak, że nawet średnio zarabiający Anglik czy Fin może pójść do sklepu, fryzjera, restauracji albo posłać swoje dzieci na kolonie, specjalnie się nad tym nie zastanawiając. A Polak ma z tym kłopot. Kilka razy ogląda każdy grosz, zanim go wreszcie wyda. Mamy więc w efekcie mniejszy popyt, który nie napędza gospodarki. I dlatego u nas tak wiele drobnych biznesów w ogóle nie ma szans wystartować. Bo kto miałby przychodzić do salonów fryzjerskich, knajpek czy sklepików? Przecież nie pracująca biedota, czyli ludzie, którzy mają pracę, ale ich zarobki wystarczają tylko na to, by zaspokoić najbardziej podstawowe potrzeby. Żadnych kolacyjek na mieście, nart czy teatru. Raczej kanapki zjadane przed telewizorem.
Według Eurostatu w takiej sytuacji jest mniej więcej co dziesiąty Polak. I pod tym względem jesteśmy w niechlubnej europejskiej czołówce. Gorzej jest tylko w Grecji, Hiszpanii i Rumunii. Tylko że akurat te kraje wiedzą, w jakich tarapatach się znajdują. W Polsce zaś dominuje radosne przekonanie, że jesteśmy na wznoszącej. I już wkrótce będzie nam się żyło lepiej, tak jak Niemcom czy Skandynawom. No cóż, jeśli nadal będziemy podążać drogą taniej pracy, raczej tak nie będzie.
Zamiast tego argument o zbyt taniej pracy w Polsce jest od lat zbijany w ten sam sposób: „Płace są przecież ustalane w gospodarce rynkowej przez swobodną grę podaży i popytu. Skoro rosną powoli, to widocznie tak być powinno”. Nie do końca. Wszystkie podręczniki ekonomii mówią, że w zdrowej gospodarce jest miejsce na wzrost płac. – Płace powinny rosnąć wtedy, gdy rośnie produktywność – przypomina Leon Podkaminer. Wydaje się to sensowne. Bo przecież produktywność to nic innego jak cena, za którą owoce pracy są sprzedawane przez producenta. Skoro rośnie, powinni to odczuć także pracownicy. Tymczasem w Polsce w latach 2001–2011 mieliśmy sytuację odwrotną. Produktywność rosła szybciej niż pensje. A to, jak każda anomalia, nie jest dobre dla gospodarki jako całości. Najpierw uderza w samych pracowników, ale w końcu (poprzez zmniejszony popyt) również w pracodawców. I koło się zamyka.
Po drugie, wojna pracodawcy i pracownika
Dlaczego więc nikt nie przerwie tego zaklętego kręgu? Jak to bywa w przypadku wszystkich pułapek społecznych, wyjście z tej matni nie zależy tylko od jednej z zainteresowanych stron. Wymaga wysiłku zbiorowego. A z tym już może być problem. – Wszystko zaczyna się od tego, że w Polsce pracownik i pracodawca sobie nie ufają. Są coraz bardziej przekonani, że jeden chce drugiego na każdym kroku oszukać – uważa Monika Gładoch, radca prawny doradzający prezydentowi Pracodawców RP. Rozsądzenie, kto jest tutaj bardziej winny, przypomina odwieczny dylemat, czy pierwsza była kura, czy może jednak jajko. Zacznijmy od błędów leżących po stronie pracodawców. – Zdecydowanie zbyt wielu z nich przyzwyczaiło się do sytuacji z okresu transformacji. Czyli czasów, gdy pracodawca był absolutnym panem sytuacji, bo dawał pracę. I nikt nie pytał, jaka to jest praca, jak płatna i w jakich warunkach świadczona – uważa Wiesława Kozek, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego i autorka wielu badań poświęconych polskiemu rynkowi pracy. Takie nastawienie zrodziło wiele patologii. Na przykład przekonanie, że konkurencyjność produkcji może być oparta wyłącznie na niskich kosztach pracy. Czyli model raczej chiński niż europejski.
Jak to jest, że Polak jest synonimem wydajności, jakości pracy i kultury technicznej, ale pod warunkiem że wyjedzie za granicę? W kraju, ile by nie zrobił, to za mało. Tymczasem to niekoniecznie wina pracownika. To polski biznes jest słaby. Brakuje mu innowacyjności, nie jest nasycony nowoczesnymi technologiami, nie stosuje odpowiednich technik zarządzania. Bo nie musi. Może przecież polegać na taniej pracy. – W stoczni, gdzie kiedyś pracowałem, prowadzone były prace studyjne nad zakupem robota spawalniczego, który zastępował pracę 60 spawaczy. Analizy wykazały, że koszty jego wprowadzenia i eksploatacji oraz czas amortyzacji inwestycji to tyle co praca ponad 80 spawaczy. Więc pomysł zarzucono. Dopóki spawacze u nas nie będą drożsi, nikt nie będzie zainteresowany sprowadzaniem takich technologii – mówi Marek Lewandowski z „Solidarności”.
Polski biznes (a zwłaszcza organizacje pracodawców) do perfekcji opanował za to argumentację opartą na szantażu i biciu na alarm, że każde ustępstwo to prosta droga do gospodarczej katastrofy. „(Jeśli wzrosną koszty pracy) ograniczymy nasze przedsięwzięcia, wyjedziemy z nimi za granicę, będziemy zatrudniać wyłącznie na działalność gospodarczą, ograniczymy zarobki do ręki dla pracowników, w ostateczności będziemy zatrudniać na szaro” (Cezary Kazimierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców w słynnym liście do szefa „Solidarności”) albo „spełnienie postulatów związków zawodowych przyniesie wzrost bezrobocia” (Henryka Bochniarz, szefowa Lewiatana w tekście „Czy związki postulują zwiększenie bezrobocia?” w „Gazecie Wyborczej” z 13 maja 2013 r.). Autorzy tych słów lubią zarzucać swoim związkowym adwersarzom warcholstwo i nieliczenie się z interesem ogółu. Ale czy oni sami wobec siebie też stosują taką samą miarę?
Oczywiście obciążanie winą wyłącznie pracodawców byłoby sporym nadużyciem. Nie da się ukryć, że duża jej część leży również po drugiej stronie. – Dzisiejszy polski pracownik to przede wszystkim najemnik. Już opanował mobilizowanie się, gdy trzeba pracę znaleźć. Ale potem z tą pracą rzadko się identyfikuje. Nie ma wewnętrznej potrzeby samodoskonalenia. Ani przeświadczenia, że stosunek do pracy wystawia nam osobiste świadectwo – uważa Juliusz Gardawski ze Szkoły Głównej Handlowej. Ten problem nie jest oczywiście nowy. Gardawski przypomina słynne – przeprowadzone jeszcze w czasach PRL – badania socjologa Stefana Nowaka, które obrazowały erozję etosu pracy wśród Polaków. – Tutaj pomimo zasadniczej zmiany systemu aż tak wiele się nie zmieniło. Współczesny kapitalizm może nawet jeszcze bardziej promuje tak fatalne zjawiska, jak nastawienie na ilość, zamiast na jakość. Albo przeświadczenie, że w pracy najważniejsza jest bezkonfliktowość i dopasowanie do oczekiwań, a nie wartości – przekonuje Gardawski. A Monika Gładoch przypomina o przeprowadzonych kilka lat temu badaniach Pracodawców RP, z których wynikało, że aż 78 proc. polskich pracodawców jest przez swoich pracowników okradanych. Od sięgania po firmową własność, po symulowanie pracy czy przedstawianie fałszywych zwolnień lekarskich.
Inny zarzut wobec polskich pracowników to ich nieumiejętność skutecznego upominania się o swoje prawa. Poziom uzwiązkowienia wynosi u nas ok. 11 proc. Wszystkie badania pokazują, że Polacy nie tylko od związków zawodowych stronią, ale wręcz uważają je za organizacje pasożytnicze i broniące wyłącznie interesów swoich funkcjonariuszy. Nie wiedzą przy tym, że taką organizację założyć jest dość łatwo i nie musi mieć ona nic wspólnego z „Solidarnością” albo OPZZ. Bez wątpienia centrale związkowe same zrobiły wiele, by na tę negatywną opinię zapracować. „Dlaczego wy zawsze podczas marszów palicie te dymiące opony? – Jak to dlaczego? Bo inaczej nie pokażą nas w telewizji” – tak swoją rozmowę z jednym z przywódców związkowych wspomina ekonomista i były przewodniczący Unii Pracy Ryszard Bugaj. Jednak z drugiej strony nie można zapominać, jak wiele czarnego PR związkom zrobiły w ostatnich latach media wyrażające raczej opinie przedstawicieli wyższej klasy średniej, która o swoje interesy nie musi zabiegać podczas ulicznych marszów i raczej nie potrzebuje zbiorowej reprezentacji swoich interesów. Umiejętności takich osób są zazwyczaj unikalne i dobrze wyceniane na rynku pracy, dlatego mogą zdać się na indywidualne negocjowanie płac. Pielęgniarka, nauczyciel czy kasjer w supermarkecie albo zwykły korporacyjny szaraczek takiego luksusu nie mają.
Osobnym i jeszcze poważniejszym problemem jest to, że Polacy coraz częściej nie myślą o takich sprawach, jak emerytura czy składki zdrowotne. Postawieni wobec wyboru: mniej do ręki, ale z oskładkowaniem, albo więcej teraz, wybierają to drugie. A co będzie dalej, to się zobaczy. Tym, skąd polskie państwo ma wziąć w przyszłości pieniądze na emerytury, nikt się nie przejmuje. Bo po nas choćby potop. – Wszystko razem to przejaw jakiejś wielkiej społecznej anomii. Co gorsza, coraz częściej widocznej u ludzi młodych. A to nie nastraja zbyt pozytywnie na przyszłość – dodaje Wiesława Kozek.
Po trzecie, słabe państwo
W sytuacji gdy pracodawcy i pracobiorcy patrzą na siebie wilkiem, rolę aktywnego mediatora powinno brać na siebie państwo. Poprzez odpowiednie konstruowanie prawa pracy oraz instytucji. Tylko że u nas państwo z tej roli wywiązuje się słabo. Po 1989 r. kolejne rządy (nieważne, czy określające siebie jako prawica, czy też jako lewica) szły raczej w kierunku uelastyczniania rynku pracy. Te posunięcia przeplatały, jednak z ruchami w zupełnie przeciwnym kierunku. Na przykład nagłym podnoszeniem składki zdrowotnej w celu równoważenia finansów publicznych. – Dlatego trudno mówić o czymś takim, jak spójna polityka pracy i polityka społeczna – denerwuje się Wiesława Kozek z UW. Podobnego zdania są pracodawcy. – Często słyszę od przedsiębiorców, że nie mogą zagwarantować stałego zatrudnienia, bo są ciągle zaskakiwani zmianami przepisów. Im mniejszy pracodawca, tym bardziej to dotkliwe. Bo dużego stać na opłacanie ekspertyz i śledzenie zmian. A mały i tak musi na wszystkim oszczędzać – mówi nam Monika Gładoch, doradca prezydenta Pracodawców RP. Tak było ostatnio ze zmianami stawek VAT albo z kwestią wydłużenia urlopów rodzicielskich. – Popatrzmy choćby na te urlopy. Nie jest tak, że pracodawcy nie zdają sobie sprawy, jakie to ważne z punktu widzenia sytuacji demograficznej. Ale nie ma co kryć, że urlopy to również ogromne obciążenie. Dlatego przy wprowadzaniu takich zmian przydałoby się więcej przejrzystości i przewidywalności. Tymczasem w Polsce mieliśmy od 2001 r. co najmniej kilka rewolucji. W tym czasie urlopy ewoluowały od 14 do 60 tygodni. To świadczy, że prawo pracy jest instrumentem polityki robionym niekonsekwentnie i pod wpływem chwili. A to nikomu nie służy – dodaje Gładoch. Ale nie tylko pracodawcy mają pretensje do państwa. – Wiele spraw udałoby się w Polsce posprzątać, gdyby sądy pracy i w ogóle sądy działały szybko. My wygrywamy większość spraw, tylko one trwają po półtora roku. To dramat, który pozwala na coraz powszechniejsze szerzenie się złych praktyk – uważa Marek Lewandowski z „Solidarności”.
Po czwarte, fetyszyzacja etatu
Większość polskich okołopracowych patologii skupiło się w sporze o umowy śmieciowe (lub jak wolą mówić przeciwnicy takiego sformułowania – umowy elastyczne). Można bez końca spierać się o definicje. I o to, czy chodzi tu tylko o umowy cywilnoprawne nieobjęte kodeksem pracy, czy też o wszystkie sytuacje, w których pracodawcy nie oferują pracownikowi etatu, choć wykonuje on obowiązki jako żywo etatowe. Problem na pewno nie jest wyssany z palca. W końcu według Eurostatu Polska znajduje się w czołówce krajów, które wyjątkowo niechętnie oferują pracę pewną, dobrze płatną i pozwalającą ze spokojem planować swoją przyszłość.
Bezpośrednią konsekwencją tego stanu rzeczy jest wytworzenie się na polskim rynku pracy dwóch kast. Jedna to ludzie na etatach, którzy, ponosząc koszty utrzymania systemu ubezpieczeń, mają uprawnienia pracownicze, składają na emerytury, posiadają prawo do płatnych urlopów czy zwolnień lekarskich, mogą dochodzić swoich praw przed sądem pracy itd. I drugi rynek pracy, gdzie ludzie wykonujący to samo nie mają podstawowych praw cywilizowanego świata. A więc nie tylko urlopu, płatnego L4, ubezpieczeń, lecz także nie podlegają przepisom bhp, czasu pracy, nie mogą dochodzić swoich roszczeń przed sądem pracy, np. w sytuacji gdy pracodawca nie zapłaci. Ale oni nie ponoszą kosztów ubezpieczenia społecznego albo odprowadzają kwoty znacząco niższe. Jeśli ktoś pracujący na śmieciówkach nie uzbiera na minimalną emeryturę, to my, podatnicy, będziemy mu musieli do tej emerytury dołożyć. A to kolejne dotowanie biznesu. Dlatego sensownie brzmią na przykład propozycje „Solidarności”. – Ta sama praca, te same uprawnienia i te same obowiązki bez względu na to, jak nazywa się moja umowa. Chcemy, aby swoimi zaniżonymi kosztami śmieciówki nie dyskryminowały etatów. Mówiąc wprost, chcemy, aby koszty pracy nie schodziły poniżej pewnego poziomu. Jedną z dróg do takiego stanu rzeczy jest ich oskładkowanie na takich samych zasadach. Dzięki takiemu upowszechnieniu można by te składki obniżyć – mówi Marek Lewandowski.
Oczywiście takie stanowisko to zaledwie początek dyskusji o tym, co dalej z polską pracą. Minister pracy i polityki społecznej Władysław Kosiniak-Kamysz chętnie odwołuje się na przykład do duńskiej koncepcji flexsecurity. Problem tylko w tym, że flexsecurity – stanowiąca połączenie elastycznego rynku pracy z rozbudowanymi gwarancjami socjalnymi – wymaga szerokiej ofensywy na poziomie całego państwa dobrobytu. I zapewne poważnych podwyżek podatków. Istnieją też koncepcje dzielenia się pracą (testowane choćby we Francji).
Ale do nich droga jeszcze daleka. I zanim tam dojdziemy, wszyscy powinni uderzyć się w piersi. Media za chodzenie na łatwiznę i ograniczenie tematyki pracy do napuszczania na siebie pracodawców i pracobiorców. Pracodawcy za zbytnie przykręcanie płacowej śruby i traktowanie swojej załogi jak niewolników zdanych na łaskę i niełaskę szefa. Pracownicy za minimalizm i mentalność, że mi się przecież należy. A państwo za brak konsekwencji i uciekanie przed odpowiedzialnością za dobro wspólne.