Gdy szli na prawo, byli przeświadczeni, że decydują się na pewną i dochodową ścieżkę kariery. Dziś, wchodząc na prawdziwy rynek pracy, nie są już o tym przekonani. Mimo rewolucji, która zaszła w ostatnich latach w dostępie do korporacji prawniczych, pokolenie młodych prawników jest coraz bardziej sfrustrowane. Co ich gryzie?
Co roku mury polskich uczelni opuszcza ok. 11 tys. magistrów prawa. W tym samym czasie do egzaminów umożliwiających wykonywanie zawodu przygotowuje się ponad 5 tys. aplikantów adwokackich, 12 tys. radcowskich, 1,5 tys. notarialnych i 0,5 tys. młodych komorników. Przy założeniu, że obecny poziom zdawalności egzaminów końcowych (ok. 50 – 60 proc.) zostanie utrzymany, to – według Naczelnej Rady Adwokackiej – w 2013 r. liczba licencjonowanych adwokatów przekroczy 14,5 tys., czyli będzie ich aż o 83 proc. więcej niż sześć lat temu.
W tym czasie w samej tylko Warszawie będzie ok. 10 tys. radców prawnych, czyli o prawie 40 proc. więcej niż dziś. W ten sposób – przynajmniej czysto statystycznie – znacząco poprawi się dostępność usług prawniczych w naszym kraju. W dotychczasowych zestawieniach tego typu wypadaliśmy bowiem fatalnie. Według Ministerstwa Sprawiedliwości w 2010 r. na 100 tys. mieszkańców przypadało w Polsce tylko 68 osób świadczących pomoc prawną (czyli adwokatów i radców). W tym samym czasie na Węgrzech było ich 98, w Niemczech 168, a w Hiszpanii 266.
Wiej z prowincji
Wzrost liczby aplikantów jest wynikiem trwających od kilku lat zmian w dostępnie do zawodów prawniczych. Kampania rozpoczęta jeszcze za rządów PiS, a kontynuowana przez gabinet Donalda Tuska, wprowadziła w miejsce testów korporacyjnych (na których pojawiały się czasem pytania o historię sztuki czy topografię Warszawy) egzaminy przygotowywane przez Ministerstwo Sprawiedliwości.
Odtąd młody prawnik nie musi też już obawiać się limitów przyjęć narzucanych przez korporacje. Wystarczy uzyskać odpowiednią liczbę punktów, by zostać zaliczonym w poczet członków palestry. Mimo takich – rewolucyjnych na pierwszy rzut oka – rozwiązań, pierwsze pokolenie ich „beneficjentów” nie czuje wcale, że złapało Pana Boga za nogi. Ich zdaniem rewolucja utknęła w martwym punkcie. A oni – dzisiejsi 30-latkowie – mają dużo trudniej niż ich starsi o kilka lub kilkanaście lat koledzy. Dlaczego? Oddajmy głos im samym.
Tomasz Guderian ma 29 lat i cztery lata temu skończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po studiach wrócił do rodzinnego miasta powiatowego na Śląsku. Przecież nawet w 40-tys. miasteczku i okolicach ludzie też się sądzą, rozwodzą czy piszą testamenty. Na dobrą sprawę powinno być więc zapotrzebowanie na świeżą prawniczą krew, tym bardziej z czołowej polskiej uczelni. Czekał go jednak srogi zawód. – Nie ma znaczenia, gdzie i jak się uczyłeś. Możesz mieć równie dobrze dyplom z UJ albo wyższej szkoły prawa w przysłowiowym Pcimiu. I w jednym, i w drugim przypadku zaczynasz od znalezienia sobie patrona. Inaczej nie ruszysz z miejsca – mówi w rozmowie z „DGP”.
Z patronem zawiera się niepisany układ: młody prawnik odrabia kilkuletnią pańszczyznę za bardzo skromne wynagrodzenie, a w zamian otrzymuje nadzieję na to, że ustosunkowany w lokalnym środowisku prawnik nie da mu w przyszłości zginąć. Oczywiście jakikolwiek konflikt z patronem może się skończyć nawet zupełnym wypadnięciem z zawodu. – Spróbuj mu podpaść, nie dość że cię wyrzuci, to jeszcze spali u wszystkich kolegów z okolic – dodaje. Co gorsza, kandydata na „pana feudalnego” wcale nie jest tak łatwo znaleźć.
Najlepsze miejsca u adwokatów i radców są z reguły pozajmowane przez „znajomych królika”. Guderian wylądował więc w końcu w kancelarii komorniczej i dostał się na odpowiednią aplikację. – Studia absolutnie niewarte swojej ceny, czyli 5 tys. zł w skali roku. Spotkania co dwa tygodnie, a poziom słaby. Ale bez tego trudno marzyć o jakimś kroku naprzód i zawsze będziesz pracował za grosze – dodaje Guderian. W jego przypadku to 1,6 tys. zł netto miesięcznie (po podwyżce). Robota niby głównie papierkowa, ale owiane złą sławą komornicze wyjazdy w teren też się zdarzają. – Jeździ się zwykle samemu, choć powinno dwójkami. Bywa nieprzyjemnie. No i te nerwy, czy nie trafię na wariata, co mi spali auto albo i gorzej – mówi.
Dlatego dla młodych i nieustosunkowanych prawników z prowincji istnieje tylko jeden kierunek awansu: duże miasta. – A właściwie Warszawa – mówi nam Kamil Kruk, 27-letni absolwent prawa na lubelskim Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej, który próbował po studiach zaczepić się w tamtejszej kancelarii. Doświadczył jednak bolesnego zawodu i na aplikację radcowską zdawał już w stolicy. Podobne wrażenie ma Adrian Pitbulski (rocznik 1982), absolwent UJ, a od dwóch lat aplikant w warszawskiej Izbie Radcowskiej. – Warszawa, ze swoim tętniącym życiem gospodarczym, to dziś jedyne miasto w Polsce, gdzie młody prawnik, jeśli chce, na pewno znajdzie pracę – przekonują.
Na przechowanie do budżetówki
W stolicy przyszły członek palestry ma do wyboru kilka opcji zawodowego rozwoju. W większości niedostępnych w innych miastach. Jeśli jest gotowy pracować dużo (zwykle po kilkanaście godzin dziennie, a zdarza się, że i musi zanocować w biurze), może spróbować sił w czołowych warszawskich kancelariach międzynarodowych, takich jak np. Baker and McKenzie Gruszczyński i Wspólnicy albo CMS Cameron McKenna Dariusz Greszta, specjalizujących się we wszystkich niemal aspektach obrotu gospodarczego: od doradztwa podatkowego po obsługę rynku nieruchomości czy prawa autorskie.
Pracy zawsze tu tyle, że firma jest gotowa dobrze płacić nawet prawnikom ze stosunkowo niewielkim doświadczeniem. – Poszłam tam jeszcze w czasie studiów i na dzień dobry dostałam 7 tys. złotych pensji. W tym samym czasie koledzy w mniejszych kancelariach cieszyli się, gdy mogli pracować za 2 tys. – wspomina Marta Mleczko, absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego. Jeśli ktoś jednak nie chce albo nie potrafi pracować na tak dużych obrotach, zawsze może pójść do kancelarii średnich rozmiarów. Tu także zazwyczaj potrzeba rąk do pracy.
Kancelarie werbują też same. Na przykład poprzez Klinikę Prawa przy UW (gdzie studenci darmowo udzielają porad prawnych osobom w trudnej sytuacji majątkowej) albo szkoły różnych systemów prawnych (np. prawa niemieckiego). Tam aplikanci mogą liczyć na wynagrodzenie w granicach średniej krajowej.
Reszta prawniczego narybku trafia do małych kancelarii. – Tu jesteś terroryzowany przez jakiegoś starego prawnika, który zawsze wie lepiej i nie odpuszcza żadnej okazji, by ci o tym przypomnieć. Ale przynajmniej o 17 gasisz światło i wychodzisz do domu – dodaje Michał Warmiak, który zaczynał karierę w jednym z takich miejsc. Do tego samego worka można wrzucić pokaźny kontyngent absolwentów prawa trafiających do urzędów państwowych, które potrzebują prawników, zwłaszcza odkąd Polska przystąpiła do UE, i w cenie są młodzi z angielskim i pobieżną choćby orientacją prawniczą.
– W budżetówce jest przaśnie. Te niekończące się narady, ludzie, którzy przez większość dnia chodzą po korytarzu – do automatu z kawą i z powrotem. Trzeba dużo samozaparcia, żeby ta atmosfera cię nie zdemoralizowała i do szczętu nie rozleniwiła – mówi nam Adrian Pitbulski, który z jednej z dużych korporacji konsultingowych trafił do Ministerstwa Finansów. – Schowanie się po studiach na kilka lat w sektorze publicznym ma jednak jedną niepowtarzalną zaletę: pozwala ci w spokoju przebrnąć przez trudną i żmudną aplikację – dodaje.
Nie jest bowiem tak, że po tzw. otwarciu korporacji prawniczych sama aplikacja przestała być postrachem młodych prawników. Owszem, dużo łatwiej się na nią dostać (co pokazuje 3-, 4-krotny wzrost liczby przyjętych). Nie wszystkim będzie jednak dane przez nią przebrnąć aż do szczęśliwego końca. Pierwszym problemem jest... pracodawca. – Jeśli ktoś myśli, że zrobienie przez młodego prawnika aplikacji leży w interesie zatrudniającej go kancelarii, grubo się myli. Tak naprawdę aplikant to dla szefostwa same kłopoty: trzeba go puszczać na zajęcia i dać mu przed egzaminem miesiąc lub dwa wolnego. No a jak, nie daj Boże, zda, od razu domaga się podwyżki – mówi nam Piotr Zielonogórski, pracownik średniej wielkości kancelarii w Warszawie, na trzecim roku aplikacji adwokackiej.
Nierzadko jest więc tak, że kancelarie żegnają się ze swoimi prawnikami tuż przed ich egzaminem końcowym. – Niby po zrobieniu aplikacji obiektywna wartość prawnika wzrasta, ale – powiedzmy szczerze – w każdej kancelarii są gwiazdy, których wartość przekłada się na realne dochody, lecz potrzeba też koni pociągowych wykonujących żmudną papierkową robotę, za którą chętnie zabierze się pełny werwy młodzian, który dopiero co odebrał dyplom magistra.
Obserwowana od kilku lat nadpodaż młodych prawników zaczyna też martwić ich samych, bo czują na plecach gorący oddech konkurencji. – Właściwie nie ma dnia, by nie przychodziło CV z prośbą o przyjęcie na staż. Nawet bezpłatny – mówi Alicja Abramiuk, która w tym roku skończyła aplikację adwokacką. – Pracuję w dziale prawnym jednego z publicznych urzędów regulacyjnych. W naszym trzydziestoosobowym departamencie prawie wszyscy już są lub wkrótce będą radcami. To nas przeraża – dodaje Kruk.
Nawet zdanie egzaminu aplikanckiego i uzyskanie prawa do wykonywania zawodu nie kończy frustracji młodych prawników. Adwokat, radca czy notariusz, startując w życiu zawodowym, ma wyjątkowo ograniczone pole manewru. Wolno mu stać się panem własnego losu i założyć kancelarię. W normalnym świecie to żadna filozofia. Masz produkt, na który jest popyt, więc zbierasz kapitał, zawiązujesz spółkę, organizujesz reklamę i albo zaskoczy, albo nie. W polskich realiach nie jest to jednak takie proste. – Kodeksy etyki rad adwokackiej czy radcowskiej wprost zabraniają jakiejkolwiek formy reklamy, nie mówiąc już o marketingu z prawdziwego zdarzenia, dzięki któremu klient może poznać zalety nowej oferty i dać szanse wchodzącym na rynek – mówi nam Michał Warmiak, młody adwokat z Olsztyna.
Niektórzy obchodzą te zapisy, wykupując tzw. ogłoszenia gazetowe, czyli informację, że taki i taki prawnik dołączył lub awansował w kancelarii. Wśród adwokatów krąży nawet stara jak świat anegdota. „Niedrogi i młody prawnik specjalizujący się w sprawach rodzinnych, majątkowych i gospodarczych zatrudni... gosposię. Tel...”. Brzmi kuriozalnie, ale to w praktyce jedyny sposób, by ktokolwiek dowiedział się o istnieniu nowej firmy.
Nie podbieraj klientów
Nawet jeśli namierzysz klienta, i tak w zgodzie z kodeksem nie możesz go podebrać konkurencji. Musisz najpierw sprawdzić, czy jego sprawy nie prowadził już wcześniej kolega z palestry.
Inną poważną barierą jest kwestia odpowiedzialności finansowej. Kancelaria może być tylko spółką, w której jej członkowie odpowiadają własnym majątkiem. Trzeba też wysupłać sporo pieniędzy na ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej. A to wydatek rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych rocznie. To właśnie z powodu takich ograniczeń wolnego rynku tzw. otwarcie korporacji nie przyniosło na razie tak bardzo oczekiwanej przez zwolenników liberalizacji eksplozji wolnej konkurencji i obniżenia stawek usług prawniczych, na czym mógłby skorzystać każdy Polak. Mało tego, kodeks etyki notariuszy wręcz zaleca stosowanie najwyższych stawek. – W środowisku znany jest przykład notariusza, który świadom ubóstwa klienta zrezygnował z pobrania taksy. Oczywiście spotkały go przykre kary dyscyplinarne w korporacji – opowiada Warmiak.
Z jednej strony wciąż dyktat starszych i bardziej doświadczonych, z drugiej nieporównywalnie więcej konkurentów. Trudno się dziwić, że młodzi juryści czują się postawieni między młotem a kowadłem. Popyt na ich wiedzę jest wciąż wysoki, a ci, którym nie uda się w palestrze, mogą z powodzeniem przydać się w biznesie. Dlatego bezrobotnych prawników wciąż jest mniej niż na przykład kulturoznawców. Z drugiej jednak strony, oceniając morale pokolenia młodych prawników, nie można pominąć tego, z jak wysokiego konia przyszło im spaść. – Odkąd pamiętam, wszyscy mówili mi: „Dziecko, idź na prawo! Będziesz na pewno bogata, a może nawet szczęśliwa”. Ja już swoim dzieciom takiej maksymy bym nie powtórzyła – mówi Alicja Abramiuk.
Na prośbę naszych rozmówców wszystkie nazwiska zostały zmienione