A jednak jeśli ktoś publicznie mówi o rajach podatkowych, to zazwyczaj nimi straszy. Stosuje się to określenie jako zbiorczą nazwę takich miejsc na świecie, do których – jak przekonują przedstawiciele wrogich im Unii Europejskiej, OECD czy rządu USA – uciekają bogaci z twoimi pieniędzmi. W ten sposób unikają płacenia podatków od dochodu magnaci finansowi, właściciele przedsiębiorstw, ich menadżerowie, a nawet dentyści, aktorzy i muzycy (np. Bono). Wszyscy oni optymalizują się w rajach kosztem budżetu twojego kraju. Twoim kosztem – bo z tych niezapłaconych podatków miałbyś lepszy szpital, twoje dziecko lepszą szkołę, a bezrobotny małżonek wyższy zasiłek.
Raj podatkowy jednych (bogatych) jest z tej perspektywy piekłem podatkowym drugich (biednych). Są nawet ekonomiści przekonujący, że gdyby pieniądze wytransferowane do rajów (szacuje się je w sumie nawet na 32 bln dol.) pozostały w krajach, w których je zarobiono, przestałyby one mieć problemy z zadłużeniem. Na przykład strefa euro z dłużnika netto stałaby się kredytodawcą netto. Szkoda tylko, że cała ta narracja nie trzyma się kupy.
Całkiem swojska egzotyka
Obronę rajów podatkowych można przeprowadzić na tylu poziomach, że właściwie nie wiadomo, od czego zacząć. Najlepiej więc od sprecyzowania, o czym tak naprawdę mowa. Czarny PR, który rajom podatkowym zrobiły rządy świata oraz samozwańczy agitatorzy, sprawia, że mogą one wydawać się zwykłemu zjadaczowi chleba jakimiś odległymi krainami zamieszkałymi przez tłustych, cynicznych bankierów strzegących wielopiętrowych sejfów pełnych złota. W końcu, gdy mowa o nich, najczęściej pojawiają się takie egzotyczne nazwy, jak Kajmany, Panama czy Brytyjskie Wyspy Dziewicze i same rozpoznawalne nazwiska.