Czasami przyszłość nie jest znów tak wielką zagadką. Aby takową rozwikłać wystarczy zestawić ze sobą podstawowe fakty, a następnie spokojnie poczekać aż życie potwierdzi wnioski płynące z tego zestawienia.

Weźmy dla przykładu tezy, jakie 18 lat temu sformułował główny ekonomista Międzynarodowej Agencji Energetycznej (MAE) Fatih Birol. A trzeba tu dodać, że przez lata koordynował on tworzenie coroczny raportów „World Energy Outlook”, dotyczących światowych zasobów energii oraz ich wykorzystania. Czerpiąc z nich wiedzę, udzielił wywiadu „Financial Times Deutschland”, który ukazał się 28 października 2004 r.Niemiecka strategia zwiększenia importu gazu z Rosji jest ryzykowna – stwierdził w nim Fatih Birol, a następnie dokładnie uzasadnił, czemu tak uważa. Jak mówił, geograficzne ukształtowanie Niemiec sprawia, iż: nie mają warunków do dużego wykorzystania energii odnawialnych (słońce, woda, wiatr), a gaz ziemny musi pochodzić z Rosji, co spowoduje uzależnienie od Moskwy. W tym czasie kanclerz Gerhard Schröder ogłosił program zamknięcia w ciągu dwóch dekad wszystkich elektrowni jądrowych, dostarczających wówczas Niemcom 30 proc. zużywanego prądu. „ To szczytny cel, ale rząd nie ma koncepcji, czym je zastąpić” – zauważał Birol przewidując, iż na końcu wybranej drogi musi nastąpić bolesne zderzenie ze ścianą. Splot czynników wskazanych przez głównego ekonomistę MAE jednoznacznie to zapowiadał.

Niemieckie zaklinanie rzeczywistości

Reklama

Przebudowa systemu energetycznego w RFN właśnie przyniosła wbicie się tego kraju z hukiem w ścianę. Choć przecież za rządów Angeli Merkel Berlin był tak przekonujący w zaklinaniu rzeczywistości i ignorowaniu faktów, że na Starym Kontynencie zapanowało powszechne przekonanie, iż nie ma słuszniejszej drogi do energetycznego raju od niemieckiej. Tymczasem okazało się, że pani kanclerz zafundowała obywatelom coś na kształt tykającej bomby, która wybuchła niedługo po jej odejściu.

Reklama

Wielką ironią losu jest to, że gdy żegnano Angelę Merkel, uznawano jej kraj za znajdujący się w znakomitej kondycji. Ona sama pretendowała zaś to tytułu wzorcowego przywódcy. Wystarczyło pół roku, by te przekonania zaczęły rozsypywać się w proch. A może być jeszcze gorzej z powodu drugiego po polityce energetycznej, „sukcesu” pani kanclerz. Za takowy uchodziła polityka emigracyjna. Dzięki niej Niemcy dorobiły się wizerunku kraju nie tylko wyjątkowo przyjaznego dla naturalnego środowiska oraz klimatu, lecz także dla uchodźców z całego świata.

W obu przypadkach opierało się to na zaprzeczaniu faktom. Zamiast odnosić się do nich, w Berlinie wybierano hipokryzję podszytą mitomanią.

Wielka fala imigrantów

Kiedy w 2015 r. do Europy dotarła wielka fala migrantów Angela Merkel bez konsultacji z przywódcami innych krajów Unii ogłosiła swoją „Willkommenspolitik”. Poza Niemcami „polityka otwartych drzwi” nie wzbudziła entuzjazmu, a raczej popłoch. Również w RFN dumę ze słów pani kanclerz „Wir schaffen das!” („Damy radę!”), szybko zaczęły wypierać obawy, co może oznaczać przyjęcie ok. 1,1 mln imigrantów głównie z Bliskiego Wschodu. Nasiliły się one wraz z doniesieniami medialnymi o tym, jak przybysze próbują się „integrować” z miejscowymi kobietami. Z czasem potwierdziły je zbiorcze statystyki publikowane przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych RFN. Można z nich wyczytać, że na 2 mln osób zatrzymanych przez policję w 2016 r. aż 616 tys. stanowili imigranci. Odpowiadali oni za 34,5 proc. wszystkich przestępstw. W tej grupie pierwsze miejsce zajmowali obywatele Syrii, następne Afganistanu, zaś na trzecim miejscu podium uplasowali się przybysze z Iraku.

Cicha zmiana niemieckiej polityki migracyjnej

Nawet Angela Merkel w wystąpieniu wygłoszonym 19 września 2016 r. otwarcie przyznała: Niemcy nie były gotowe na przyjęcie miliona migrantów. Tej konstatacji towarzyszyła cicha zmiana polityki migracyjnej. Rząd przyjął dwa tzw. pakiety azylowe. Asylpaket I zawierał listę krajów uznanych za bezpieczne. To oznaczało, że przybyli z nich ludzie nie są uchodźcami i mogą podlegać deportacji. Z kolei Asylpaket II pozwolił ograniczyć prawo do łączenia rodzin oraz wprowadzał przyśpieszone procedury deportacyjne. Jednocześnie pod egidą Berlina w marcu 2016 r. podpisano porozumienie między Unią Europejską a Turcją. W zamian za pieniądze z UE Ankara zobowiązała się do przetrzymywania uchodźców i migrantów w tureckich obozach z dala od granic Unii. Poza tym do Asylpaket I wpisano Turcję jako państwo bezpieczne. Jeśli jakiś uchodźca przedarł się z niej do Niemiec, to w praktyce nie miał szansy na azyl.

Tak domknięto system bezpieczeństwa, po czym Niemcy zaczęli oddawać się jakże miłej hipokryzji. Na Morze Śródziemne wypłynęły stateczki zakupione przez niemieckie organizacje pozarządowe, m.in. Sea-Eye e.V., czy Jugend Rettet e.V., przerzucające emigrantów z Afryki do Włoch lub Hiszpanii w imię ratowania ich przed utonięciem. Zajmowanie się ocalonymi spadało wówczas na barki krajów, w których trafiali do obozów dla uchodźców. Berlin natomiast szczycił się programami adaptacyjnymi dla przybyszy osiadłych w Niemczech po 2015 r., na których sfinansowanie posiadał środki. W odwrotności do ubożejących państw południa UE.

Niemiecka polityk z Partii Zielonych bije w Polskę

Niemieccy politycy nie pomijali też żadnej okazji, aby komuś w Europie nie wytknąć niehumanitarnego traktowania imigrantów. Tak jak to w tym tygodniu uczyniła wiceprzewodnicząca Bundestagu Katrin Goering-Eckardt, zarzucając Polsce „dwuklasową politykę”, polegającą na nierównym podejściu do uchodźców. O ile bowiem ci z Ukrainy cieszą się wszelkimi przywilejami to: ludzie, którzy przybywają z rejonów objętych wojną, jak Syria, Afganistan czy Irak, nie mają takiego samego wsparcia. Co zdaniem wiceprzewodniczącej Bundestagu oznacza łamanie przez polskie służby „standardów UE”. Cała tyrada niemieckiej polityk z Partii Zielonych dla „RedaktionsNetzwerk Deutschland” (RND) była jak dziesiątki podobnych, płynących z Berlina w odniesieniu do: Włoch, Grecji, Węgier, czy innych państw z obrzeży UE, zmuszonych w ostatnich latach uszczelniać swe granice.

Co ciekawe zupełnie nie przeszkadzało to rządowi RFN wspierać owego uszczelniania granic. Udzielając bez afiszowania się praktycznej pomocy. Tak jak to miało miejsce, gdy zwożeni z Bliskiego Wschodu na Białoruś migranci próbowali się masowo przedzierać do Polski jesienią 2021 r.

Niemieckie czerpanie rozkoszy z hipokryzji

Na tym właśnie polega czerpanie rozkoszy z hipokryzji: zabezpieczyć się przed ponoszeniem kosztów, a następnie móc okazywać swą wyższość moralną tym, którzy muszą wziąć je na siebie. Zupełnie jak z transformacją energetyczną - zielona na pokaz, ale w codziennym funkcjonowaniu oparta na elektrowniach zasilanych węglem brunatnym oraz na gazie kupowanym od ostoi praw człowieka, jaką stawała się putinowska Rosja.

Z hipokryzją jest ten jeden problem, że twarde fakty są na nią odporne. Zestawmy więc sobie najważniejsze. Fala migracyjna w 2015 r. wynosiła nieco ponad milion osób, ale i tak przyniosła głębokie reperkusje. Wcześniej sondaże opinii publicznej wykazywały niemienie, że Niemcy są społeczeństwem bardzo otwartym na przyjmowanie migrantów. Powszechnie akceptowano, że dla dobra gospodarki, a co za tym idzie utrzymania wypracowanego bogactwa, są oni konieczni. Nagłe wahnięcie nastąpiło w 2016 r. W sondażach liczba osób godzących się na przyjmowanie uchodźców spadła poniżej 30 proc., a przeciwnych temu okazywało się ponad 60 proc. zapytanych. Rok później w wyborach do Bundestagu skrajnie antyimigrancka AfD, pomimo zmasowanego ostrzału medialnego i izolowania na scenie politycznej, zdobyła aż 12,5 proc. głosów.

Potem kanclerz Merkel udało się stopniowo wyciszyć te zawirowania, bo sprzyjała jej sytuacja. Gospodarka Niemiec miała się świetnie, a po pierwszej, wielkiej fali migrantów, skutecznie udało się zredukować kolejne, stopniowo też zwiększano liczbę deportacji. To pozwoliło oswoić problem. Choć niczego nie rozwiązano. Wedle danych niemieckiego MSW podsumowujących rok 2021, na terenie RFN przebywało wówczas 1,94 mln osób określanych jako „poszukujące ochrony”. Po czym Rosja najechała na Ukrainę i przybyło jeszcze ok. miliona Ukraińców.

System się przegrzewa

W każdym razie niemiecki Centralny Rejestr Cudzoziemców mówi, że liczba ludzi „poszukujących ochrony” w RFN jak na dziś to 2,9 mln. W lecie cały system zaczął wykazywać objawy „przegrzewania się”. Dotąd Federalny Urząd ds. Migracji i Uchodźców, zgodnie z obowiązująca procedurą, równomiernie rozmieszczał przybyszy w poszczególnych landach. Decydowała proporcja do liczby miejscowej ludności. Następnie władze landowe wedle tej samej zasady dociążały powiaty. Pierwsze z systemu zaczęły się wyłamywać samorządy w Bawarii oraz Saksonii, odmawiając przyjmowania kolejnych uchodźców, co stawało się zaraźliwe. Ukraińskie sukcesy na froncie oraz pewien odpływ przybyszy uspokoił sytuację. Jednak jeśli chodzi o nowych obcych, to struktury niemieckiego państwa, a także społeczeństwo, rzec można „zatankowały po sam korek”. De facto liczba migrantów jest dwa razy wyższa niż w niespokojnym 2016 r., a jednocześnie sytuacja ekonomiczna gospodarzy wygląda na dwa razy gorszą. Acz skutki wojny i kryzysu energetycznego dopiero zaczynają być odczuwane przez obywateli na własnej skórze.

Tymczasem jedna rzecz się nie zmieniła. Dla przybyszy z Syrii, Iraku, Afganistanu, czy Afryki (a są to głównie młodzi mężczyźni), jeśli udaje się im się przedostać przez granice UE, punktem docelowym wędrówki są przede wszystkim Niemcy. Dostarczenie tam oferują także gangi przemytnicze. W końcu Berlin długo pracował na to, żeby uchodzić za najbardziej przyjazne w świecie miejsce dla ludzi z Trzeciego Świata. Ten sukces wizerunkowy dodatkowo motywuje imigrantów. Mogą też liczyć na coraz większe wsparcie. Prorosyjska Serbia nie mogąca przeboleć utraty Kosowa raczej nie przypadkiem zaczęła zawierać dwustronne umowy znoszące obowiązek posiadania wiz dla obywateli m.in. Syrii, Tunezji, czy Burundi. Turyści z tych państw zaraz po przylocie do Belgradu ruszają w stronę Niemiec. Frontex doliczył się ich już ponad 106 tys.

Wprawdzie 24 października pod naciskiem Berlina i Brukseli Serbia przywróciła wizy dla przyjezdnych z Tunezji i Burundi, lecz nie musi to oznaczać ostrych kryteriów ich wydawania. Jednocześnie nie wiadomo, co szykuje Rosja tuż za polską granicą w Kaliningradzie. Na to nakładają się problemy z cenami żywności dotykające Afrykę oraz Azję oraz widomo kolejnych wojen i kryzysów. Zaś im zawsze towarzyszą fale migracyjne.

Tymczasem Niemcy zadbały, żeby być dla każdej jednym z największych magnesów, a jednocześnie żaden inny kraj w UE nie przyłożył się bardziej do osłabiana zewnętrznych granic Unii. Licznik „poszukujących ochrony” nie zatrzyma się więc na 2,9 mln.

Jednak największym zagrożeniem w tym momencie wcale nie staje się zdestabilizowanie Republiki Federalnej Niemiec bezpośrednio przez migrantów. To nie przybysze mają prawo oddawania głosów w wyborach i wskazywania elit władzy. Robią to obywatele, którzy już raz w 2016 r. wykazali się skłonnością do szybkiego radykalizowania swych poglądów i zachowań, kiedy poczuli się zagrożeni. Teraz poczucie zagrożenia nieuchronnie będzie rosło i to do poziomu niespotykanego do tej pory w bardzo spokojnej historii RFN. Zaś Niemcy już nieraz w przeszłości pokazywali, jak łatwo z nudnych mieszczan potrafią nagle zamienić się we wściekłych radykałów.