W zależności jak się spojrzy na Polskę i jej rolę w Europie środkowej, to można zobaczyć zarówno małego słonia, jak i przerośniętą mysz. Dokładnie ten sam kłopot ze sobą miała II Rzeczpospolita, acz jej elity zdecydowały, iż nasz kraj ma ambicje i potencjał na bycie słoniem. Fatalne okoliczności sprawiły, że okazał się jednak zbyt mały, by stawić czoła dwóm dużo większym sąsiadom.

Reklama

Sukces gospodarczy Polski

Ten sam problem odrodził się stopniowo po 1989 r. Niewątpliwą główną odpowiedzialność za to ponoszą zwykli Polacy. Ich przedsiębiorczość i ciężka praca zaowocowały sukcesem gospodarczym, który (jeśli się odrzuci naturalną w Kraju nad Wisłą skłonności do samoponiżania się w oczach własnych oraz przed obcymi) nazwać można oszałamiającym. Po 1989 r. tylko dwie gospodarki odnotowywały na świecie nieprzerwany, szybki wzrost PKB – mianowicie Chin i Polski. Zauważywszy ten fenomen Bank Światowy w swym raporcie z 2019 r. nadał mu nawet miano: „Polish golden age of growth” – „Polski złoty wiek wzrostu”.

Reklama

Tak początkowo biedna ja mysz kościelna III RP w trzydzieści lat zwiększyła ponad trzykrotnie swoje PKB na jednego mieszkańca. Za tym zaczęły iść polityczne aspiracje.

Reklama

Bogacąc się, Polacy równocześnie zadamawiali się w Unii Europejskiej i doznawali przy tym dysonansu poznawczego. Powszechnie im mówiono, że dołączyli do „europejskiej rodziny narodów”, w której wszyscy są równi, a relacje między krajami opierają się na traktatach, prawie europejskim oraz sprawiedliwości. Tymczasem codzienności prezentowała się nieco inaczej. Jej realia ładnie zdefiniował, niegdyś zawiadujący działem politycznym „Die Welt”, Claus Christian Malzahn. W rozmowie z Agatą Kasprolewicz dla podkastu „Raport o stanie świata”, podsumowując polityczną codzienność w Niemczech, dziennikarz oznajmił: „jak w każdej demokracji, nawet jeśli deklarujesz «europejską tożsamość» i takie …. bla, bla, bla, to zawsze na pierwszym miejscu jest twój kraj, to oczywiste”.

Tandem francusko-niemiecki budował Unię

Tej oczywistości nigdy nie zamierzali zmieniać kolejni przywódcy w Paryżu i Berlinie. Tandem francusko-niemiecki budował Unię i to on de facto nią zarządzał dbając, żeby wspólnota służyła interesom tychże krajów. Jej sukces polegał na tym, iż mniejsi uczestnicy integracji, także ciągnęli z niej dla siebie korzyści. Gorzej ze współudziałem w zarządzaniu. Chcąc na tym polu mieć coś do powiedzenia mniejszy kraj musiał znaleźć akceptację i wsparcie w Paryżu lub Berlinie. Stąd nieustanne zgrzyty w relacjach z Wielką Brytanią. Londyn wciąż żądał wpływów analogicznych z tandemem niemiecko-francuskim, ale tego nie dostawał. Trzymał się więc zawsze z boku, unikał głębszej integracji, wreszcie wybrał brexit. Czym niechcący ułatwił zdominowanie UE przez Niemcy.

Orban znakomicie się odnalazł

W takich realiach znakomicie odnalazł się Viktor Orban, którego niezmiennymi priorytetami są: władza oraz wielkie Węgry. Respektując kolejność dziobania w UE nigdy nie rzucał wyzwania Niemcom czy Francuzom. On jedynie podporządkował sobie węgierskie sądy, media, świat biznesu. Zaś konstytucję i ordynację wyborczą zmienił tak, aby zminimalizować szanse opozycji na wygranie wyborów. Nie musi ich fałszować również dlatego, że uczynił z siebie opokę dla zwykłych Węgrów. Aby to osiągnąć nieustannie toczył pokazowe boje z Brukselą o węgierską suwerenność, ochronę granic przed migrantami, a ostatnio skutecznie się uchyla od udzielenia realnego wsparcia Ukrainie.

Żeby było ciekawiej, Orban pozostaje zaciekłym przeciwnikiem nakładania sankcji na Rosję, wspiera linię polityczną Putina, a jednocześnie otwiera Węgry na chińskie inwestycje oraz wpływy. To wszystko jest i tak małym miki w porównaniu z jawnym negowaniem traktatu z Trianon i stały wracaniem do konieczności odzyskania przez Węgry utraconych na jego mocy ziem. Choć przecież każda próba zmiany biegu granic na Starym Kontynencie zawsze kończyła się serią wojen.

W sumie trudno znaleźć rzecz szkodzącą Unii Europejskiej, której nie uczyniłby Orban. Poza jednym – mianowicie nigdy nie podważał kolejności dziobania w UE. Jeśli Berlin potrzebuje Orbana, zawsze możne na niego liczyć.

W przypadku miejsca Polski w UE do 2015 r. wszystko było proste. Warszawa respektowała przewodnią rolę Niemiec, a kanclerz Angelę Merkel prezentowano jako niemieckiego przywódcę najbardziej przychylnego Polakom od czasów Ottona III. Przyjmując taką postawę Donald Tusk mógł sobie pozwolić na tyle samo co Orban, lecz najwyraźniej mu się nie chciało.

Przemówienie Sikorskiego w Berlinie. "Wizjoner znad Wisły"

Nota bene już wówczas Warszawa zaczynała zdradzać aspiracje, by przestać być jedynie przerośniętą myszą. Jeśli uważnie się w wczytać w wystąpienie, jakie ówczesny minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wygłosił 28 listopad 2011 r. w Berlinie, staje się to widoczne. Zapewne jestem pierwszym w historii ministrem spraw zagranicznych Polski, który to powie: mniej zaczynam się obawiać się niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności. Niemcy stały się niezbędnym narodem Europy - mówił wówczas Sikorski. Nie możecie sobie pozwolić na porażkę przywództwa. Nie możecie dominować, lecz macie przewodzić reformom. Jeżeli włączycie nas w proces podejmowania decyzji, możecie liczyć na wsparcie ze strony Polski – oferował. Po przedarciu się przez tę olbrzymią pigułę wazeliny, sedno komunikatu było następujące: „my respektujemy waszą przewodnią rolę, ale chcemy mieć udział w dziobaniu, za co odwdzięczymy się lojalnością”. Problem z wcieleniem tej propozycji w życie polegał na tym, iż ani Berlin, ani Paryż nie miały powodów, by na nią pójść. Acz forma podania wywołała bardzo życzliwe reakcje niemieckich mediów. Donosząc o przemówieniu polskiego ministra spraw zagranicznych „Deutsche Welle” okrasiła je nawet tytułem „Wizjoner znad Wisły”.

Kaczyński: Będziemy mieli Budapeszt w Warszawie

Półtora miesiąca przed przemówieniem Sikorskiego w swoim wystąpieniu Jarosław Kaczyński obiecał: Jestem głęboko przekonany, że przyjdzie taki dzień, kiedy będziemy mieli w Warszawie Budapeszt. Cztery lata później Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory, a Orban stał się dla polskiej prawicy autorytetem i wzorcem. Ślepy zachwyt nie oznaczał jednak zrozumienia na czym cała zabawa z Unią polega. Zjednoczona Prawica przystępując do reform wzorowanych na orbanowskich, jednocześnie zanegowała kolejność dziobania w UE. Żeby było jeszcze trudniej zdecydowano się na podważanie przewodniej roli Berlina, wchodząc jednocześnie w stan permanentnego konfliktu z Paryżem. W takim stylu Polska oznajmiła wszystkim, że nie jest już przerośniętą myszą z Europy środkowej, lecz małym słoniem, który chce jeszcze urosnąć. Przy czym łatwiej się rośnie, jeśli ma się dostęp do wspólnego rynku oraz unijnych funduszy.

Przeciąganie liny między Warszawą a Brukselą

Ostatnie siedem lat zamieniło się więc w przeciąganie liny między Warszawą a strukturami unijnymi, które jako jedyne posiadają narzędzia umożliwiające dyscyplinowanie krajów członkowskich. Jednak dyplomatyczna presja, wyroki TSUE oraz blokowanie wypłaty należnych funduszy, nie są narzędziami nadmiernie skutecznymi w naginaniu karku. Zwłaszcza, jeśli kraj jest większy i nadal (w odwrotności do Grecji czy Włoch) wypłacalny.

Sytuacja stała się więc patowa, bo ani Zjednoczona Prawica nie osiągnęła tego co jej się marzyło, ani instytucjom unijnym nie udało się przywołać Polski do porządku. Nota bene znakomicie korzystał z tego Orban, który zacieśniając relację z Warszawą, zyskał kolejny sposób na lewarowanie roli Węgier.

Ten przedłużający się stan równowagi w przeciąganiu liny złamały pandemia, a następnie inwazja Rosji na Ukrainę. Nota bene znów refleksem wykazał się Orban. Jego Węgry nagle straciły najważniejsze atuty, jakich używały. Bliskie relacje z Kremlem nic mu już nie dają, Chiny są daleko, a Polska stała się obrzydliwie pro-ukraińska.

Orban poszukał swojej Cannosy i znalazł ją u Scholza

Węgierski premier wzorem cesarza Henryka IV poszukał więc w tym miesiącu swojej Canossy. Znalazł ją w Berlinie u kanclerza Scholza, który ponoć rozgrzeszył gościa ze skłonności do ulegania swym nadmiernym ambicjom. Dlatego coraz głośniej się mówi, że specjalny wysłannik Orbana do Brukseli, były członek Komisji Europejskiej, Tibor Navracsics w ekspresowym tempie naprawi relacje z instytucjami unijnymi. Węgry wcielą w życie zmiany prawne niezbyt bolesne, bo tyczące się jedynie ograniczenia powszechnego rozkradania funduszy unijnych (na marginesie - Polska jest na tym polu wzorcem uczciwości). W zamian obiecane środki zostaną odblokowane. Bardzo to mały koszt, jak na uratowanie kraju przed krachem walutowym, który właśnie zajrzał Budapesztowi w oczy. Strach musi być ogromny, skoro węgierski minister finansów Mihaly Varga ogłosił, że po odblokowaniu funduszy Budapeszt rozważy wejście w przyszłości do strefy euro. W pakiecie Orban mógłby jeszcze po cichu dorzucić głosownie przeciw Polsce na Radzie Europejskiej. Byłoby to przepiękne post scriptum, podsumowujące infantylną miłość, jaką pałała doń polska prawica.

Acz jeśli idzie o infantylizm to, jeśli Komisja Europejska szybko odblokuje unijne fundusze dla orbanowskich Węgier, opozycja w Polsce powinna doznać mocnego rozstroju żołądka. Jak bowiem się to ma do narracji o obronie unijnych wartości (i innego „bla, bla, bla” – jak zwykł w takich momentach mawiać Claus Christian Malzahn).

Polska wyłożyła to KE na srebrnej tacy

Natomiast co do Budapesztu w Warszawie, to Polska odwrotnie niż wzorzec nie chce wybrać się do Canossy. A jednocześnie zgodziła się oddać w ręce Komisji Europejskiej konieczne narzędzia, by móc ją przyszpilić. Konkretnie trzy.

Unijny szczyt w Brukseli. Premier Mateusz Morawiecki i Szymon Sękowski vel Sęk / PAP / Radek Pietruszka

Pierwsze to: mechanizm warunkowości - uzależniający możność korzystania ze środków z budżetu UE od poszanowania zasad praworządności. Drugie to: „kamień milowy” w KPO pozwalający na wypłatę środków od wprowadzenia do systemu sądownictwa III RP konkretnych zmian wskazanych przez Komisję Europejską. Trzecie narzędzie znaleźli w tym tygodniu dziennikarze „Dziennika Gazety Prawnej” w zapisach umowy warunkującej przekazanie pieniędzy z unijnego budżetu za lata 2021-2027. Mówi ono, iż Warszawa musi stosować się do Karty Praw Podstawowych, a ta z kolei określa reguły praworządności. „Tym samym Komisja zyskuje skuteczny środek nacisku na polski rząd. Artykuły KPP od 47 do 50 dotyczą m.in. wymiaru sprawiedliwości” – doniósł „DGP”. CZYTAJ WIĘCEJ TUTAJ>>>. Żeby było śmieszniej taki warunek do umowy KE z Węgrami nie został wpisany (ciekawe jak to wszystko było możliwe???).

Powyższe fakty da się podsumować jedną, drobną uwagą. Otóż, jeśli jakiś kraj aspiruje do rangi małego słonia, to przy takiej niepełnosprawności umysłowej może ją osiągnąć jedynie we własnej wyobraźni.

Tak oto znaleźliśmy się u progu czegoś, co prezentuje się jak moment przełomowy. Wszystkie zmiany personalne przeprowadzone ostatnio w rządzie Mateusza Morawieckiego - raczej bez pytania o zdanie premiera - wskazują, iż Jarosław Kaczyński zgodnie z tym, co zapowiadał, nie zamierza już ani o krok ustąpić instytucjom unijnym.

Demonstracyjne żądanie od Berlina reparacji za II wojnę światową, komunikuje, że żadnego respektowania kolejności dziobania w UE nie będzie. Druga strona odpowiada na to przeciekami do mediów, iż żadnych funduszy też nie będzie. Postawy prawne do tego są (Warszawa sama przekazała je Brukseli na srebrnej tacy). Czyli należałoby się spodziewać wkrótce otwartej konfrontacji.

Odcięcie od unijnych funduszy? Kropla, która przeleje czarę...

Głupszy moment na nią trudno sobie wyobrazić. W przypadku Polski szansa, by ją „zagłodzić” nie prezentowała się nigdy bardziej realnie niż obecnie. Składa się na to kilka czynników. Rozpędzająca się inflacja, rozdęte wydatki socjalne i pomocowe, ceny energii, koszt obsługi długu, na którego spłatę w przyszłym roku trzeba będzie wydać z budżetu państwa 66 mld zł (za dwa lata będzie jeszcze więcej). Na dokładkę Polska ma już nawet kłopot z dalszym zadłużaniem się, bo obligacje skarbowe pomimo coraz wyższego ich oprocentowania, przestały się od kilku tygodni sprzedawać. Dołóżmy możliwe załamanie się kursu złotego i będziemy mieli pierwsze objawy kryzysu finansów państwa. Kroplą, jaką przeleje czarę, ma szansę zostać nawet czasowe odcięcie od unijnych funduszy. Wówczas jedyne co pozostanie rządowi, to ostre zaciskanie pasa przez cięcie wszelkich możliwych wydatków. No albo pójście w inflację i nieuchronny przy tej opcji krach.

Jednak jeśli Bruksela ulegnie pokusie „zagładzania” Polski, to wcale nie musi osiągnąć tym wymiany obozu władzy w Warszawie. Zwłaszcza na taki, który rozumie zasadę kolejności dziobania w UE. Wojna na Ukrainie, gospodarcze wstrząsy i głębokie podziały w polskim społeczeństwie sprzyjają przede wszystkim destabilizacji. A ta zaczyna dotykać coraz większą liczbę krajów UE i można mieć pewności, iż Rosja zrobi co tylko może, by ten trend wspierać. Zaś od wieków zamieszki, bunty, rewolucje są w Europie zaraźliwe. Jeśli wybuchają w jakimś państwie, łatwo „zarażają” się nimi kolejne. Dziś destabilizując Polskę ryzykuje się dodatkowy wstrząs dla Unii, a tych i tak zapowiada się całkiem sporo.