Klasyczny kryzys gospodarczy wiąże się z wysokim bezrobociem i długimi miesiącami szukania pracy, ale pewne wytchnienie daje w nim spadek cen detalicznych wywołany obniżonym popytem. Tym razem będzie odwrotnie. Nadchodzące spowolnienie gospodarcze zostało już ochrzczone całkiem celnie jako „kryzys kosztów życia”. Społeczeństwom Zachodu raczej nie grożą masowe zwolnienia, co jednak może być nie wystarczającym pocieszeniem w sytuacji spadającej stopy życiowej.
Zamiast tułania się po pośredniakach przyjdzie się mierzyć z wysokimi rachunkami, za którymi nie nadążają płace. Zapewne przez Europę przejdzie też seria strajków i protestów społecznych. W stosunkowo najlepszej sytuacji będą państwa z powszechnymi układami zbiorowymi. Niestety, akurat tę kwestię w ostatnich trzech dekadach – delikatnie mówiąc – zaniedbaliśmy.

Miejsca pracy się trzymają

Reklama
Poprzedni kryzys, który szczególnie zdemolował południe strefy euro, zgotował całej Europie bardzo wysoki wzrost bezrobocia, które w latach 2008–2012 wzrosło w UE z 8 proc. do 12 proc., czyli o połowę. Ta statystyka jednak nie oddaje dramatu poszczególnych państw. Łotwa przyjęła na siebie uderzenie jako jedna z pierwszych. Stopa bezrobocia tylko w 2009 r. wzrosła tam z 12 proc. do 21 proc. W Irlandii bezrobocie skoczyło z 9 proc. w 2008 r. do 16 proc. w 2011 r. W obu państwach zaczęło jednak szybko spadać, czego nie można powiedzieć o Europie Południowej.
W Grecji na koniec 2013 r. bez pracy było 28 proc. ludności w wieku produkcyjnym. Przed kryzysem zaledwie 8 proc. W Hiszpanii ponad 20-proc. bezrobocie notowano jeszcze na koniec 2015 r. Jak pamiętamy, Polska była wtedy „zieloną wyspą”, jednak nawet nad Wisłą stopa bezrobocia wzrosła z 7 proc. do niecałych 11 proc.