Podczas kryzysu gospodarczego, który symbolicznie rozpoczął się w 2008 r. od upadku Lehman Brothers, udało nam się nie zanotować recesji, a ówczesny premier Donald Tusk mógł prezentować Polskę jako „zieloną wyspę”. Podczas pandemii nie daliśmy już rady utrzymać się nad kreską, jednak recesja była raczej płytka, za to ubiegłoroczne odbicie bardzo przyzwoite. Premier Mateusz Morawiecki mógł się więc chwalić dobrymi wynikami gospodarczymi, niestety w tym przypadku towarzyszyły im setki tysięcy nadmiarowych zgonów.
Paradoksalnie to właśnie kryzysy gospodarcze były okresami największych triumfów naszej współczesnej gospodarki – najszybciej doganialiśmy wtedy poziom rozwoju Europy Zachodniej. W latach 2008–2011 PKB per capita Polski wzrósł z 56 proc. do 66 proc. średniej unijnej. Potem, do końca koalicji PO-PSL nasz PKB na głowę w relacji do UE wzrósł już tylko o 3 pkt proc. W latach 2015–2019, za pierwszej kadencji Zjednoczonej Prawicy, udało nam się nadgonić 4 pkt proc. i osiągnąć 73 proc. średniej unijnej, a w zaledwie dwa kolejne lata wskoczyliśmy na poziom 77 proc., z czego aż 3 pkt proc. udało nam się nadgonić w ciągu pandemicznego roku 2020.
Nadchodzący trudny czas powinniśmy więc traktować właściwie jako szansę na kolejny skok w hierarchii europejskiej zamożności. W czasie kryzysu strefy euro prześcignęliśmy Grecję, w okresie pandemii Portugalię, teraz moglibyśmy dogonić, a może nawet przeskoczyć następnych w kolejce Hiszpanów (ich PKB na głowę to 84 proc. średniej UE). Niestety wiele wskazuje na to, że nasza dobra passa może się skończyć.
Reklama