Jeśli chciałoby się wierzyć w powiedzenie, że "karma wraca", obecną sytuację Niemiec można by przytaczać jako koronny dowód jego prawdziwości. Od czasów zjednoczenia (a raczej wchłonięcia NRD) nasz zachodni sąsiad swój imponujący sukces ekonomiczny oparł na trzech zewnętrznych filarach.

Reklama

Filary sukcesu ekonomicznego RFN

Pierwszy z nich stanowi Unia Europejska i strefa euro. Gwarantuje on niemieckiej gospodarce bezcłowy rynek zbytu z prawie pół miliardem bardzo zamożnych - w porównania z resztą świata - konsumentów. Jednocześnie dostęp do niego nie umacnia nadmiernie waluty, bo kurs euro zawsze skutecznie osłabiają realia gospodarcze krajów południa UE. Brak barier w Unii i słaby w odniesieniu do siły gospodarki RFN pieniądz czyni niemieckie towary atrakcyjnymi cenowo na Starym Kontynencie oraz poza nim.

Reklama

Ten atut dodatkowo potęgował drugi filar, jakim była kooperacja z Rosją.

Od początku XXI w. Kreml zapewniał Berlinowi możliwość zakupu paliw i innych surowców na intrygująco preferencyjnych warunkach. Dla przykładu, wedle danych Oxford Institute for Energy Studie w 2018 r. za 1000 m sześciennych rosyjskiego gazu Polska płaciła 197 dolarów, Włochy - 207, Austria - 208, a Niemcy - 192 USD. Tak na marginesie, po wynegocjowaniu kontraktu z Gazpromem przez wicepremiera Waldemara Pawlaka w 2010 r. Polska płaciła 336 dolarów, a Niemcy - 271 USD. Gdy w grę wchodzą miliardy metrów sześciennych błękitnego paliwa, te drobne różnice mają spore znaczenia, zwłaszcza dla energetyki i przemysłu chemicznego. Tym sposobem nie tylko południe Europy, ale też Rosja dokładała się do sukcesów niemieckiej gospodarki.

USA ochroniarzem Europy

Czyniły to nawet Stany Zjednoczone, pełniące od końca II wojny światowej rolę ochroniarza Starego Kontynentu. Berlin korzystał z tego pełnymi garściami, redukując swe wydatki na obronność do wysokości 1,3 proc. PKB (USA 3,5 proc. PKB). W pokojowych czasach zbrojenia generują tylko koszty i straty, rząd Niemiec skreślał je, zarabiając na militarnej obecności Amerykanów w Europie. Dzięki temu RFN, jako jedno z nielicznych państw, mogło przez lata chwalić się nadwyżką budżetową. W roku 2019 kanclerz Angela Merkel przekazała rodakom z dumą, iż nadwyżka osiągnęła rekordową wysokość 45,3 mld euro. Wściekły na tę zależność Donald Trump niedługo potem ogłosił chęć wycofania części wojsk USA z terytorium Niemiec. "Tracimy na handlu z Niemcami, tracimy na NATO przez Niemców" – grzmiał w połowie czerwca 2020 r. prezydent USA. "Dlaczego Niemcy płacą Rosji miliardy dolarów za energię, a my mamy potem bronić Niemców przed Rosją?" – pytał.

Dzięki trzem zewnętrznym filarom gospodarka Niemiec miała się niczym pączek w maśle. Wszelkie kryzysy, nawiedzające świat i Stary Kontynent w naszym stuleciu, nie przekraczały (oprócz pandemii) granic RFN. Jej mieszkańcy nie odczuwali więc ich kosztów na własnej skórze. Działo się tak czasami za sprawą przerzucania tychże na innych. De facto na tym polegało ratowanie strefy euro po 2008 r. Wówczas ocalono jej stabilność, zmuszając do drakońskich oszczędności Greków, Włochów, Hiszpanów, Portugalczyków w zamian za dostęp do kredytów, jedynie w części sfinansowanych przez Niemcy.

Luksus trzech filarów sprawiał, że Berlin mógł sobie pozwolić nawet na bardzo kosztowną i zupełnie oderwaną od życia transformację energetyczną, włącznie z zamknięciem elektrowni atomowych.

Moskwa z gazowym pejczem

Nagle pół roku temu, za sprawą inwazji Rosji na Ukrainę, dwa filary runęły. Ta zmiana jest tak radykalna i znacząca, iż nadal trudno ogarnąć wszystkie jej aspekty o konsekwencjach na przyszłość już nie wspominając. Na razie widzimy bezradne Niemcy w stanie osaczenia. Z jednej strony ich politykę zagraniczną usiłuje kształtować gazowym pejczem Moskwa. Putin może sobie pozwolić dziś na to przy niespecjalnie wysokich kosztach. Zbyt rzadko zauważa się bowiem, iż 70 proc. rosyjskiego dochodu z eksportu surowców energetycznych generuje sprzedaż ropy naftowej i produktów ropopochodnych. Cena w okolicach stu dolarów za baryłkę powoduje, że Kreml zarabia na ropie tyle, iż może sobie odpuścić na dłuższy czas sprzedaż gazu do Europy. Natomiast gospodarce RFN, po przykręceniu kurka przez kluczowego dostawcę, grożą spore kłopoty.

Kiedy więc w połowie czerwca kanclerz Olaf Scholz wybierał się do Kijowa wraz z prezydentem Emmanuelem Macronem i premierem Mario Draghim, dzień przed jego wyjazdem Gazprom ograniczył przesył gazu w Nord Stream1 do 60 proc. nominalnych zdolności przesyłowych. Ciąg dalszy tresury trwa obecnie. Najpierw Rosjanie do ostatniej chwili trzymali wszystkich w niepewności, czy po dziesięciodniowej przerwie technicznej uruchomią NS1. Po czym wpompowali do gazociągu nieco błękitnego paliwa. Ale jedynie w wysokości 20 proc. zdolności przesyłowej. Uzupełniając to nowymi sugestiami, iż z powodu zawodności jednej turbiny i długiemu powrotowi z Kanady drugiej, Nord Stream1 wkrótce przestanie funkcjonować. W takie stopniowanie napięcia Władimir Putin może bawić się do zimy. Obserwując, czy przerażony perspektywą kryzysu energetycznego Berlin otwarcie poprze roszczenia Rosji lub rządząca koalicja SED-FDP-Zieloni zacznie trzeszczeć w szwach.

Jednocześnie Niemcy znajdują się pod presją Amerykanów. Dopóki USA wraz z anglosaskimi sojusznikami i krajami Europy Środkowej zgodnie wspierają walkę Ukraińców, Rosja nie ma szans na szybkie zwycięstwo. Berlin nie może więc powrócić do kooperowanie z Moskwą i musi gwałtownie zwiększać wydatki na zbrojenia. Poza tym Waszyngton wreszcie zyskał narzędzia pozwalające mu egzekwować lojalność ze strony Niemiec. Jakież to całkowite odwrócenie sytuacji w porównaniu z tą z ostatniego dnia 2020 roku. Wówczas kanclerz Merkel, pomimo protestów Amerykanów, wymusiła szybkie sfinalizowanie przez Unię Europejską negocjacji z Chinami. Tak, by podpisać tzw. umowę inwestycyjną, nim w Białym Domu zacznie rezydować Joe Biden.

Niemcy w kleszczach między Waszyngtonem a Moskwą

Dwa lata później Niemcy nie czerpią już profitów z balansowania miedzy Stanami Zjednoczonymi i Chinami, jednocześnie kooperując z Rosją. Dziś zaczęły uiszczać słony rachunek, po znalezieniu się w kleszczach, zaciskanych przez rozgrywające swój konflikt - Waszyngton i Moskwę.

Nawet w łonie UE Niemcy zaczęły tracić pozycję głównego rozgrywającego. Przez lata projekty unijnej solidarności energetycznej (tak promowane przez Polskę) Berlin posyłał do kosza w imię swych ultra-egoistycznych korzyści ekonomicznych. Teraz stał się ich głównym orędownikiem. Oto 20 lipca Komisja Europejska przedstawiła projekt przepisów wymuszających zredukowanie przez każde państwo UE zużycia gazu o 15 proc. w okresie od sierpnia obecnego roku do marca 2023 roku oraz obowiązkowego dzielenia się tym paliwem w razie ogłoszenia przez KE sytuacji alarmowej.

"Berlin podkreśla potrzebę utrzymania mocnego związku między solidarnością państw Unii w zakresie uzgadniania sankcji oraz solidarnością w zakresie radzenia sobie z ich konsekwencjami, czyli ograniczenia przez Rosję przepływu gaz"” – donosił 22 lipca portal "Deutsche Welle". Idący po myśli kanclerza Scholza plan KE natychmiast oprotestowały kraje południa UE: Hiszpania, Włochy, Portugalia, Grecja i Cypr, do których dołączyła Polska. Hiszpańska minister ds. transformacji ekologicznej Teresa Ribera pozwoliła sobie nawet na kąśliwe uwagi pod adresem Niemiec, zauważając, iż jej kraj "nie żył ponad stan", a w kwestiach energetycznych "odrobiła lekcję" i ma dość gazu. Wedle "Deutsche Welle" wypowiedź Teresy Riber "brzmi jak aluzja do regularnego wypominania Południu życia ponad stan przez kraje Północy przy decyzjach o pomocy finansowej podczas kryzysu zadłużeniowego strefy euro sprzed dekady".

Nord Stream 2 dowodem na "powrót karmy"

Rok temu Niemcy mogły pozwolić sobie na przeforsowanie dokończenia budowy Nord Stream 2 wbrew Waszyngtonowi, ignorując sprzeciw Polski i krajów bałtyckich oraz sceptycyzm Komisji Europejskiej. Dziś muszą gorączkowo negocjować, co mogą zaoferować w zamian za gazową solidarność i to z państwami dekadę temu sprowadzonymi do roli petentów Berlina. Trudno o lepsze dowód na prawdziwość powiedzenia, iż "karma wraca" (przynajmniej czasami).

Jednak odczuwanie nadmiernej satysfakcji z tego powodu nie jest bynajmniej rozsądne. Dziś jak Europa szeroka wszyscy Niemców krytykują, pouczają lub się z nich wyśmiewają. Ci przyjmują to z pokorą. Zresztą w krytyce polityki zagranicznej i wewnętrznej, jaką przez dwie ostatnie dekady prowadził Berlin (a także obecnie prowadzi kanclerz Scholz), niemieckie media dotrzymują kroku zagranicznym. Za Odrą trwa wielkie bicie się we własne piersi i wypominanie popełnionych błędów. Tyle tylko, że przeciętny Niemiec jeszcze nie odczuł na własnej skórze ich skutków. To jednak zdaje się nieuchronnie nadchodzić. Co więcej, będzie dotyczyło pokoleń, które nigdy w swym życiu nie zetknęły się z realnym kryzysem. Niemcy zaś w ostatnich 150 latach nie raz dawali dowody, że gdy biednieją, to wykazują się ponadprzeciętną skłonnością do szybkiego radykalizowania się. Co nie wróży nic dobrego dla Polski ani całej Europy. Dlatego, choć Berlin na własne życzenie znalazł się w obecnej opresji, dobrze by było, żeby potrafił wyjść z niej bez przepłacania za skutki "powrotu karmy".