Po modzie na pisanie alternatywnej historii II wojny światowej wcześniej czy później nadejdzie moda na to samo w odniesieniu do najazdu Rosji na Ukrainę. Przy czym w odróżnieniu od fantazji opowiadających o ostatecznym triumfie III Rzeszy, szybki sukces rosyjskiej inwazji znajdował się w zasięgu ręki Kremla.

Reklama

Trzy miesiące temu Rosja miała wszystkie atuty

W przypadku hitlerowskich Niemiec przewaga w potencjałach: militarnym oraz ekonomicznym zachodnich aliantów i ZSRR była tak przygniatająca, iż szansa trwałego podporządkowania całego Starego Kontynentu Berlinowi prezentowała się iluzorycznie. Natomiast putinowska Rosja trzy miesiące temu dysponowała wszystkimi potrzebnymi atutami do przeprowadzenia wojny błyskawicznej. Nie powinno więc dziwić, iż na Zachodzie: polityczni przywódcy, sztaby wojskowe i szefostwa wywiadów spodziewały się upadku Ukrainy. To, że nie nastąpił, śmiało można nazwać cudem. Aby to dostrzec wystarczy rzucić okiem na bieg granic.

Reklama
Reklama

Po tym jak Moskwa podporządkowała sobie Białoruś i rozmieściła na jej południu silne grupy uderzeniowe, sytuacja ukraińskiej armii prezentowała się równie optymistycznie jak polskiej we wrześniu 1939 r. Jeśli zsumować długość linii granicznej dzielącej Ukrainę od Rosji oraz Białorusi wychodzi ponad 2,5 tys. kilometrów. To nieco więcej niż w przypadku II Rzeczpospolitej otoczonej z trzech stron przez Niemcy i podporządkowaną im Słowację. Ów stan rzeczy pozwala stronie atakującej łatwo przełamać front, wyjść na głębokie zaplecze najechanego państwa, prowadzić działania manewrowe, rozbijając kolejne oddziały przeciwnika. Przy tej okazji wywołując panikę wśród władz cywilnych i ludności. Zaś nic tak skutecznie nie łamie woli oporu jak panika. Jeśli na dokładkę posiada się przygniatającą przewagę w powietrzu, wojna zamienia się w egzekucję.

Wedle oficjalnych danych rosyjskie lotnictwo posiadało około tysiąca samolotów myśliwskich i szturmowych wobec około setki ukraińskich. Podobne dysproporcje występowały we wszelkich innych rodzajach broni. Poza tym to atakujący ma możność wyboru: kiedy, gdzie i jak uderzy. To daje z miejsca sporą przewagę.

Kreml zaprzepaścił atuty na własne życzenie

Wymienione atuty Kreml zaprzepaścił na własne życzenie. Wbrew rosyjskiej doktrynie militarnej nie użyto do najazdu wojsk minimum trzykrotnie liczniejszych od ukraińskich. Choć powołanie pod broń i skoncentrowanie na granicach 600 tys. żołnierzy zupełnie nie przekraczało możliwości militarnych Rosji. Przez wieki działania zbrojne na Ukrainie zaczynano albo pod koniec maja, gdy step wysychał lub w listopadzie, kiedy zamarzał. Pierwszy raz w dziejach zrobiono to na początku wiosennych roztopów - chyba tylko po to, żeby naocznie się przekonać, iż błoto faktycznie wyklucza wojnę manewrową.

Już tylko decyzja o terminie uderzenia przekreśliła możność przeprowadzenia blitzkriegu. Zaś nieudolność rosyjskiego lotnictwa, niepotrafiącego zniszczyć ukraińskiej obrony przeciwlotniczej, dobiła marzenia o szybkim rozstrzygnięciu wojny. Nawet likwidację prezydenta Wołodymyra Zełenskiego przez przerzucone do Kijowa siły specjalne spartolono (choć ponoć o włos). Podobnie zresztą jak rozpoznanie wywiadowcze. Tak oto ludzie rządzący Rosją decydującą o jej przyszłości inwazję zamienili z blitzkriegu w wojnę pozycyjną (miejmy nadzieję na ich zgubę).

Eksterminowanie ludności cywilnej

Właściwie jedyne co od trzech miesięcy udaje się najeźdźcom to eksterminowanie ludności cywilnej. Na tym polu putinowska Rosja sprawnie uruchomiała wszystkie przetestowane w XX w. narzędzia, służące łamaniu karku podbitemu narodowi. Tak, by późniejsza okupacja przysparzała jak najmniej problemów. Ta lakoniczna definicja brzmi paskudnie, jeśli uświadomić sobie bezmiar cierpień rzesz bezbronnych ludzi, którzy mieli pecha wpaść w łapy oprawców. Jednakże do takiego właśnie sedna owe działania się sprowadzają. Szczęściem dla Ukraińców (i nas także) Rosjanom nie udało się zająć zbyt rozległych terytoriów. Dlatego apokalipsa zaserwowana cywilom ma ograniczony zasięg. Jednak reguły wedle jakich się odbywa dają już podstawy, żeby móc wyobrazić sobie, co czekałoby Ukraińców, gdyby Władimir Putin i jego reżym popełnili mniej błędów. Ten alternatywny scenariusz układa się w koszmar, jakby żywcem przeniesiony z czasów II wojny światowej.

Pierwszy jego element to poczucie bezkarności. W przypadku Adolfa Hitlera, a także Józefa Stalina wynikało ono z przekonania, iż zwycięzca zawsze uniknie kary. Obecnie jego fundamentem jest broń atomowa. Masowe egzekucje w Buczy i innych miastach, podobnie jak masakrowanie ludności cywilnej przy pomocy ostrzału artyleryjskiego i rakietowego, odbywało się i odbywa na oczach całego cywilizowanego świata. Władimir Putin i jego otoczenie muszą orientować się, co pokazują zachodnie media. Mimo to rzeź trwa. Zachód nie odważy się bowiem na interwencje zbrojną (jak np. miało to miejsce w przypadku Serbii i Kosowa) w obawie przed wojną atomową.

Międzynarodowy trybunał?

Powtarza się więc jak mantrę, iż rosyjscy przywódcy odpowiedzialni za zbrodnie staną (niczym niegdyś nazistowscy) przed międzynarodowym trybunałem. Jednak nikt nie potrafi powiedzieć jak konkretnie się do tego doprowadzi. Lokatorzy Kremla są zaś szczerze przekonani, że po prostu będzie to niemożliwe. Gdyby wiec po przełamaniu frontów działania zbrojne toczyły się na kolejnych obszarach Ukrainy aż po Lwów i Rawę Ruską, wszędzie wyglądałby tak samo. Przez pierwsze tygodnie wojny zachodni specjaliści ze zdumieniem zauważali, iż rosyjskie wojska konsekwentnie walą wszystkim, co posiadają (włącznie z drogimi pociskami samosterującymi) w obiekty cywilne. Pomijając jednocześnie cele kluczowe dla militarnego zwycięstwa. Nie niszczono węzłów kolejowych i mostów, żeby blokować dowóz zaopatrzenia na front. W spokoju zostawiono rafinerie produkujące paliwo dla armii. Zamiast tego wybijano cywili. W infrastrukturę uderzono dopiero, gdy ofensywa zaczęła dreptać miejscu, a pod Kijowem ogłoszono odwrót.

Owo zadziwienie ludzi Zachodu wynikało z tego jak obcy jest im totalitarny Wschód. Snuto więc przypuszczenia, iż Rosjanie chcą tak złamać morale Ukraińców. Nic bardziej mylnego. Logika Wschodu od czasów Imperium Mongołów sprowadza się do wygrywania wojen i ułatwiania sobie okupacji, przez eliminację sporej części, a najlepiej większości podbijanego narodu. Długotrwały ostrzał artyleryjski miasta jest jednym z najprostszych środków wiodących do tego celu. Im więcej osób podczas niego zginie, tym potem mniejsze siły okupacyjne będą musiały doglądać porządku w takim mieście. Na dodatek wegetacja tych, którzy przetrwają pośród ruin, zostanie całkowicie uzależniona od ochłapów wydzielanych im przez Rosjan. Tak minimalizuje się przyszły opór podbitego narodu w modelu wschodnim.

Ruch oporu i listy proskrypcyjne

Drugi element naszego alternatywnego scenariusz stanowią praktyczne metody zapobiegania temu, by podbity naród zorganizował ruch oporu.

Przed inwazją jedna z najczęściej powtarzanych tez brzmiała, iż Rosja nie uderzy ponieważ nie ma dość sił na długotrwałą okupację całej Ukrainy oraz skuteczną walkę z miejscową partyzantką. W najczarniejszym scenariuszu zakładano krótką wojnę i uciążliwą okupację wyczerpującą zasoby mocarstwa. Tak jak to miało miejsce w przypadku Stanów Zjednoczonych po zajęciu Afganistanu i Iraku. Przywoływano też przykład sowieckiej okupacji Afganistanu. I znów popełniono błąd wynikający z zachodniego sposobu myślenia.

Napływające z Ukrainy wieści dowodzą, że putinowska Rosja w kwestii zwalczania zbrojnego podziemia starannie odrobiła zadanie domowe. Zawczasu stworzono listy proskrypcyjne Ukraińców predestynowanych z racji: wykształcenia, sprawowanych funkcji lub wykazywanej aktywności społecznej do przewodzenia ruchowi oporu. Wszędzie, gdzie wkraczały rosyjskie wojska chwilę potem pojawiała się Rosgwardia wyłapująca potencjalnych członków podziemia. To czy potem ich się rozstrzela, czy na lata trafią do koloni karnej, by tam dokonać swego żywota, pozostaje dla okupanta sprawą drugorzędną.

Masowe wywózki

Liczy się skuteczność prewencji. Innym narzędziem wiodącym do tego samego celu są masowe wywózki. Już u zarania carskiego imperium zorientowano się, że jeśli część jakiejś nacji przymusowo przesiedli się za Ural, pozostali natychmiast pokornieją. Za rządów Stalina udoskonalono tę metodę pacyfikacji podbitych narodów zamieniając zsyłki w najtańszą, najwygodniejszą i najwydajniejszą metodę masowej eksterminacji (de facto wydajniejszą niż komory gazowe). Wystarczało jedynie odpowiednio manewrować tym, w jakiej porze roku zaplanowane jest wysiedlenie, ile żywności dostaną zesłańcy podczas podróży koleją i gdzie zostaną dostarczeni. Jeśli wywózka następowała latem i oprawcy zapewniali jedzenie, wówczas umierało kilka procent zesłańców. Kiedy robiono to zimą, wagony odcięto od żywności, a cel podróży stanowiło terytorium, gdzie temperatury spadały poniżej 40 stopni Celsjusza, wówczas umierała połowa przewożonych ludzi. Kolejne 10-20 proc. nie przeżywał pierwszego roku zesłania

.

Gdy Stalin przyłączył do ZSRR po wrześniu 1939 r. wschodnią Polskę, kraj nadbałtyckie, Besarabię i Karelię w głąb Związku Radzieckiego wywieziono część ludności tych ziem. Potem dorzucono jeszcze niepewnych politycznie Niemców nadwołżańskich, Tatarów krymskich i kilka pomniejszych nacji. Szacuje się, iż było to łącznie 3,3 mln ludzi. Zimno, choroby i głód bardzo szybko zabiły ok. 43 proce. z nich. Tyle statystyki.

Jak na dziś z okupowanych obszarów wywieziono w głąb Rosji - wedle napływających doniesień (co wydaje się aż nieprawdopodobne) - nawet 800 tys. Ukraińców. Szczęściem w tym nieszczęściu jest dla nich to, iż nie zaordynowano im zsyłki eksterminacyjnej. Obecną falę zesłańców najwyraźniej uznano za materiał ludzki nadający się do zasiedlenia obszarów wyludniającego się rosyjskiego Dalekiego Wschodu. Jednak gdyby doszło do okupacji całej Ukrainy i narodzin masowego ruchu oporu, któż zabroniłby Rosji pacyfikowania go egzekucjami cywili oraz zsyłkami eksterminacyjnymi? Może ONZ?

Polska i putinowska Rosja

Należy przy tym pamiętać, że bardzo istotnym rosyjskim doświadczeniem jest zniszczenie ukraińskiego podziemia zbrojnego po 1945 r. Wprawdzie trwało to aż do lat 50., ale w obecnych okolicznościach już nic nie stałoby na przeszkodzie sięgnięciu po metody NKWD jakim sukcesywnie wybito ówczesny ruch oporu. Broń atomowa oraz wynikające z faktu jej posiadania putinowskie poczucie bezkarności wręcz to gwarantują.

A teraz na koniec drogi polski czytelniku wyobraź sobie, że żyjesz w alternatywnej rzeczywistości, gdy po zwycięskiej kampanii wzdłuż całej wschodniej granicy Polski stacjonują rosyjskie dywizje pancerne. Codziennie też docierają z Ukrainy wieści o nowych mordach i wywózkach. Jednocześnie Kreml żąda wycofania wojsk NATO za Odrę (już tego domagano się ostatniej jesieni), ponieważ narusza to rosyjskie poczucie bezpieczeństwa. Żyjesz zatem w świadomości, iż polska armia zupełnie nie jest gotowa do obrony ojczyzny i zmagasz się z jedną z największych narodowych fobii jaką stanowi nieustanny lęk przed zdradą sojuszników. Wiesz też, co czeka Polaków, gdyby wpadli w łapy putinowskiej Rosji. Takiej właśnie rzeczywistości uniknęliśmy, być może o włos. Być może nawet cudem.