Kraje takie jak Polska chciałyby szybkiego i całkowitego odcięcia dostaw surowca ze Wschodu. Wiele ważnych państw UE blokuje jednak takie decyzje, bojąc się negatywnych konsekwencji. A gdyby tak zamiast embarga wprowadzić dodatkowe cła? Propozycja pochodzi od jednego z ekonomistów młodszego pokolenia – Johna Sturma z Massachusetts Institute of Technology. Sturm dowodzi, że nowe cło miałoby jednoznacznie negatywny wpływ na rosyjską gospodarkę. Koszt dla Europy byłby przy tym dużo niższy aniżeli całkowite odejście od kupowania surowca od Moskwy.

Problemy z embargiem

Jak to działa? Po wprowadzeniu przez Unię „wojennego” cła ostateczna cena gazu z Rosji rośnie. W świecie kompletnie sztywnego popytu europejscy konsumenci będą oczywiście musieli zapłacić. W końcu sztywny popyt oznacza, że dla jakiegoś dobra nie ma żadnej alternatywy. Trzeba je kupować choćby i za bimbaliony. W takim scenariuszu Rosja oczywiście nie traci w przeciwieństwie do unijnych konsumentów. Zyskuje tylko budżet UE, do którego trafiają pieniądze z cła. Można by ich użyć do zrekompensowania odbiorcom strat poniesionych w wyniku podwyżki cen, ale to błędne koło. Naprawianie podatkiem sytuacji, którą ten podatek wcześniej pogorszył. Bez sensu.
Reklama
Tylko że – powiada Sturm – zarysowany powyżej „najgorszy scenariusz” jest nierealistyczny. I się nie sprawdzi. Dlaczego? Bo w prawdziwym świecie proces odchodzenia od rosyjskiego gazu już się rozpoczął. Trwa poszukiwanie alternatywnych źródeł surowca i sposobów jego transportowania do Europy. To oczywiście wymaga czasu, bo w ostatnich latach Zachód (niestety) naiwnie rozbudowywał infrastrukturę gazowych połączeń z Rosją. Działo się to kosztem innych projektów i w efekcie mamy wieloletnie zaniedbania. Wojna w Ukrainie doprowadziła jednak (wreszcie) do przebudzenia. Problemem jest czas potrzebny do wprowadzenia dywersyfikacji i uczynienia popytu na wschodni gaz bardziej elastycznym. To się już dzieje, choć nie tak prędko, jak chcieliby zwolennicy pełnego zerwania z Rosją.

Gdyby więc w takich warunkach wprowadzić wspomniane cło, Unia miałaby – mówi dalej Sturm – z tego trzy korzyści. Po pierwsze, wyższa cena stale zwiększałaby presję na wychodzenie z rosyjskiego gazu. Po drugie, każdy spadek popytu byłby ciosem w tamtejszą gospodarkę. Po trzecie – cło zostawałoby w unijnym budżecie i umożliwiało Europie osłanianie obywateli przed kosztami całej tej energetycznej transformacji. Taka sytuacja jest zdaniem Sturma lepsza niż ostre embargo. W jego wyniku cena surowca wrosłaby jeszcze bardziej, bo trzeba się natychmiast przestawić na inne źródła. Dostawcy paliw nie są w ciemię bici i dopasują ceny do bardzo sztywnego popytu. Wyższość cła nad embargiem polega również na tym, że w przypadku tego pierwszego ci, którzy mogą importować mniej, importują mniej, ale przecież są podmioty, których zapotrzebowania na energię nie da się wygasić z dnia na dzień. A gdyby się dało, to byłoby to niebezpieczne. Embargo jest dla nich dramatem, cło natomiast pomaga przetrwać – choć na gorszych finansowo warunkach.

Oczywiście odpowiedź na pytanie „co dalej z rosyjskim gazem?” będzie zależała od bardzo wielu czynników. W tym od dalszego przebiegu wojny oraz gry sił wewnątrz Unii. Czysto ekonomiczne argumenty nigdy nie będą jedyne. Coś mi się jednak wydaje, że o propozycji podobnej do tej jeszcze usłyszymy, bo dość dobrze trafia ona w potrzeby wielu uczestników europejskiego sporu.

Wojna w Ukrainie doprowadziła wreszcie do przebudzenia Zachodu. Problemem jest czas potrzebny do wprowadzenia dywersyfikacji i uczynienia popytu na rosyjski gaz bardziej elastycznym