Grupa Wyszehradzka w ostatnich latach przeżywała prawdziwy renesans, po wybuchu wojny w Ukrainie zaczęło w niej mocno zgrzytać. Czy przetrwa? V4 to format, który od 1991 r. miał stanowić forum koordynacji działań przez Polskę, Czechy, Słowację i Węgry przed akcesją do UE i po 2004 r. nie odgrywał znaczącej roli. Po dojściu do władzy przez Prawo i Sprawiedliwość Grupa nabrała jednak znaczenia. W ciągu minionych siedmiu lat doszło do znacznego zintensyfikowania spotkań w różnych gremiach – od ambasadorów, przez ministrów, po szefów rządów, którzy przed każdym szczytem UE prowadzili konsultacje prezentowanych później stanowisk. Cyklicznie co pół roku jedno z czterech państw pełni w grupie przewodnictwo – za niecałe trzy miesiące po Węgrzech obejmie je Słowacja. Biorąc jednak pod uwagę postawę węgierskich władz wobec wojny w Ukrainie, nic nie wskazuje na to, że możemy spodziewać się równie intensywnej współpracy.
Viktor Orbán jeszcze przed wybuchem wojny osobiście udał się do Moskwy z – jak mówił – "misją pokojową", przy okazji prowadząc negocjacje dotyczące zwiększenia dostaw rosyjskiego gazu. Zresztą po cenach znacznie niższych od rynkowych, czego nie omieszkał podkreślić Putin. Gdy trzy tygodnie później rosyjskie wojska przekroczyły ukraińską granicę, węgierski rząd jako jedyny w postsowieckim bloku państw UE próbował dystansować się od pomocy dla Kijowa – najpierw przez odmowę wysyłania broni i sprzętu do Ukrainy, później przez zablokowanie możliwości transportu broni przez własne terytorium, aż po wypowiedzi szefa MSZ Węgier Pétera Szijjártó, że "nie jest to węgierska wojna".