Wyborczy triumf Viktora Orbana jest widoczny niekoniecznie aż z Księżyca (jak twierdzi sam zwycięzca), ale na pewno został zauważony przez wszystkich, dla których Węgry mają znaczenie. Tymczasem za sprawą polityki premiera tego małego kraju wyrósł on na znaczący problem dla kilku najistotniejszych sił w naszej części świata. Nie byłby on aż tak wielki, gdyby nie imperialna ekspansja putinowskiej Rosji. Wprawdzie ofensywa na Ukrainie ugrzęzła, a straty poniesione przez rosyjską armię wskazują, że tym razem nie uda się Kremlowi podporządkować napadniętego kraju. Obecne starcie ma więc szansę zakończyć się w najgorszym wypadku wykrojeniem sobie przez Moskwę kolejnych zdobyczy terytorialnych. Jednak dopóki rządzi Władimir Putin, rozpoczęta przez niego wojna z Zachodem będzie kontynuowana.

Reklama

Węgry - naturalny pomost łączący Bałkany z Zakarpaciem

W takich okolicznościach Węgry zyskują znaczenie strategiczne. Rzut okiem na mapę wystarczy, żeby zauważyć, iż są naturalnym pomostem łączącym Serbię i całe Bałkany z Zakarpaciem, Naddniestrzem, wybrzeżem Morza Czarnego oraz Krymem. Czyli pasem ziem, którymi najbardziej interesuje się Rosja, ponieważ ma tam najmocniejsze wpływy oraz największą liczbę oddanych wielbicieli. Jednocześnie za sprawą Orbana jego kraj stał się ważnym odbiorcą i redystrybutorem rosyjskiego gazu. Zamieniał się też w istotne dla Kremla centrum bankowo-kapitałowe, od kiedy w 2019 r. przeniesiono z Moskwy do Budapesztu centralę Międzynarodowego Banku Inwestycyjnego. Powstałej jeszcze w czasach ZSRR instytucji, zajmującej się operacjami finansowymi w krajach Bloku Wschodniego.

Nota bene amerykańskie media, powołując się na informacje od tajnych służb, oskarżyły wówczas Orbana, iż ma świadomość, że gro pracowników MBI to oficerowie FSB. Oprócz udzielania kredytów równie ważnym zajęciem są dla nich przedsięwzięcia wywiadowcze na terenie NATO. Niejako potwierdzają to materiały zebrane i ujawnione ostatnio przez dziennikarzy portalu Direkt36. Jak się okazuje, rosyjski wywiad włamał się do sieci węgierskiego MSZ i zyskał nieograniczony dostęp do informacji wpływających do ministerstwa ze wszystkich placówek dyplomatycznych, w tym tajnych dokumentów rozsyłanych w ramach NATO.

Reklama

Nie ma dowodów, iż stało się to za cichym przyzwoleniem strony węgierskiej, jednak stanowi to znakomite podsumowanie bliskich relacji osobistych, jakie Viktor Orban utrzymuje z Władimirem Putinem. Nie widać również oznak, by chciał je zmienić. Co zresztą oznajmił przy kieliszku szampana na początku lutego w Moskwie. „Mam silne i uzasadnione przeczucie, że obaj będziemy współpracować jeszcze przez wiele lat” – przekazał wówczas prezydentowi Rosji w obecności dziennikarzy.

Dystansowanie się od UE

Reklama

Z zażyłymi relacjami z Kremlem współgra polityka Orbana, jaką prowadzi na terenie Unii Europejskiej. Jej głównym elementem jest wspieranie przywódców oraz partii głoszących potrzebę zdystansowanie się ojczystych krajów wobec UE. Na dokładkę Budapeszt przez lata podważał ustalenia traktatu z Trianon, negując obecny bieg granic na Starym Kontynencie. Szczególnie zaś starał się osłabiać integralność terytorialną Rumunii oraz Ukrainy.

W spokojniejszych czasach ta długa lista osiągnięć Viktora Orbana być może zostałby puszczona płazem przez możnych zachodniego świata. Wyżej wspomniane strategiczne położenie Węgier sprawia jednak, że wobec groźby długoletniego konfliktu z Rosją, Zachód już nie może sobie pozwolić na tolerowanie obecności Konia Trojańskiego w jednym z kluczowych punktów UE.

Poza tym zaszła jeszcze jedna, mniej dostrzegana zmiana. Do 24 lutego polityka Orbana wobec Rosji, a także Chin, na wielu płaszczyznach zbieżna była ze strategią, jaką przyjęły Niemcy. Rząd Angeli Merkel starał się utrzymywać z reżymem Putina równie zażyłe kontakty, co premier Węgier (gdyby ów równocześnie nie eksponował swej anty-unijności, mało kto by mu rusofilstwo wypominał). Po inwazji na Ukrainę w Berlinie z bólem dostrzeżono, iż putinowska Rosja wcale nie jest zaufanym partnerem, lecz agresywnym przeciwnikiem, który zburzył wytyczoną na dekady strategię niemieckiej transformacji energetycznej. To wymusiło zmianę kursu o 180 stopni. Dla Budapesztu oznacza to, że nie tylko Waszyngton i Londyn, ale też Berlin musi uznać węgierskiego premiera za wroga. Również prezydent Emmanuel Macron po raczej pewnej reelekcji, nie zapomni atencji okazywanej Marine Le Pen przez Orbana.

III RP jednym z wielu fortepianów, na których gra Orban

A gdy cztery kluczowe dla Zachodu stolice wspólnie opowiedzą się przeciw Węgrom, cała reszta krajów UE podąży za nimi, bo nikt nie będzie miał ochoty umierać za kłopotliwego premiera. No może poza Polską. W przypadku rządzącego III RP obozu władzy stopień, w jakim Orban uzależnił go od siebie psychicznie, wręcz zadziwia. Wszystko przez to, że gdy PiS przegrywał pod rząd kolejne wybory z PO, hasło iż kiedyś będziemy mieli Budapeszt w Warszawie, było ostatnim promykiem nadziei dla konserwatywnej prawicy. Przez długie lata mistrzowska polityka Orbana stanowiła niedościgniony wzór. W końcu pozwalała ona utrzymywać poparcie ponad 50 proc. wyborców, a na arenie międzynarodowej prowadzić grę zdecydowanie powyżej potencjału małego państwa. Spora część elektoratu Prawa i Sprawiedliwości do dziś kocha premiera Węgier i szczerze żałuje, że prezes ich partii nie jest dokładnie taki jak on.

Gdy tymczasem dla Viktora Orbana zarówno III RP jak i jego tutejsi wielbiciele to jedynie jeden z wielu fortepianów, na których codziennie grywa. Stąd ten bolesny dysonans, kiedy okazuje się, że bliskim przyjacielem ulubionego premiera jest Putin. Na potrzeby wyborców można to tłumaczyć na wiele sposobów, jak zresztą próbują to czynić ostatnio politycy obozu władzy. „Za uzależnienie energetyki i gospodarki Węgier od Rosji odpowiadają dzisiejsi rywale Viktora Orbana” – ogłosił na Twitterze w niedzielę Zbigniew Ziobro. Twardy elektorat może to kupi, ale Waszyngton już nie.

Brak uzasadnionych powodów, by umierać za Orbana

Tymczasem nasz bohater wepchnął właśnie swój liczący ledwie 9 mln mieszkańców kraj między młot a kowadło, jakie tworzą z jednej strony Rosja, a z drugiej USA i UE. W tym momencie najbardziej pragmatyczne pytanie, jakie należy postawić w Warszawie brzmi – do czego Polsce potrzebne są jeszcze Węgry?

Po 2015 r. niezbędne okazywały się, jako głos wetujący na posiedzeniach Rady Europejskiej. Dwa państwa, wspierając się wzajemnie mogły blokować wszczynanie wymierzonych w nie procedur. Teraz wszedł do użycia mechanizm warunkowości budżetowej związanej z praworządnością. W jego przypadku w Radzie Europejskiej zgodę na odebranie funduszy musi dać 55 proc. krajów reprezentujących, co najmniej 65 proc. ludności UE. Oznacza to, że Polska musi szukać dla siebie większej grupy sojuszników, znajdując z nimi wspólne interesy. Zażyłość z Węgrami staje się tu czymś w rodzaju kuli u nogi. Zaś poza rozgrywką z Brukselą Budapeszt jest Warszawie potrzebny jedynie w sferze psychicznego uzależnienia od tamtejszego premiera oraz przy wspominaniu miłych chwil ze wspólnej historii.

Uzasadnionych powodów, by umierać za Orbana brak. Natomiast z racji jego prorosyjskich poczynań przybywa tych nakazujących życzyć mu jak najgorzej. Przy czym nie oznacza to, że odwrócenie się od starego „przyjaciela” powinno odbyć się za darmo. Bruksela i Waszyngton dysponują kilkoma rzeczami niezbędnymi Polsce, na czele ze środkami finansowymi dużo większymi niż śmieszne 1,4 mld euro na utrzymanie ukraińskich uchodźców. Warto o tym stale sojusznikom przypominać.

Nie należy też zbytnio się przejmować tym, iż Viktorowi Orbanowi zrobiłoby się przykro po volcie w polityce Warszawy. Pewnie by tego nie okazał, lecz w głębi ducha może nawet pogratuluje sobie, że po latach wreszcie udało mu się nauczyć Polaków, iż w relacjach między państwami nie ma miejsca na infantylne sentymenty.