Unijna polityka klimatyczna oparta na uprawnieniach do emisji dwutlenku węgla (ETS) w ostatnim czasie jest pod ostrzałem prawicy, która obwinia ją o wzrost cen prądu oraz utrudnianie transformacji energetycznej. Pod koniec ubiegłego roku przy okazji szczytu przywódców UE Sejm przyjął nawet uchwałę, w której wezwał premiera do zawnioskowania „o natychmiastowe zawieszenie funkcjonowania unijnego systemu handlu uprawnieniami do emisji”. Równocześnie w TVP Info trwa akcja dezinformacyjna wymierzona w europejską politykę klimatyczną. W porannym programie „Jedziemy!” Michała Rachonia postawiono nawet tezę, że Polska sama odniosła ogromne sukcesy w zakresie dekarbonizacji, więc ETS jest nam właściwie niepotrzebny.

Maruder, nie prymus

Spoglądając jednak na liczby, widać, że unijny system handlu uprawnieniami spełnia swoją główną rolę, jaką jest zachęcanie do transformacji energetycznej. Według OECD w 2005 r., kiedy zaczął działać ETS, unijna „28” (a więc z Wielką Brytanią oraz Rumunią, Bułgarią i Chorwacją, które przystąpiły do UE nieco później) emitowała 3,92 mld ton CO2 rocznie. W 2017 r. było to już 3,21 mld ton, a więc 18 proc. mniej. Dla porównania w latach 1993–2005 emisje CO2 w 28 państwach Europy wzrosły o 3 proc. Oczywiście nie we wszystkich krajach redukcja zachodziła równie dynamicznie – w niektórych nawet wcale, o czym za moment. Jednak nie ma wątpliwości, że na tle innych państw rozwiniętych UE jest najbardziej w tym zakresie efektywna (średnia redukcja dla OECD w omawianym okresie to 10 proc.).
Reklama