Dopóki gospodarka rozwijała się dobrze, bogatym krajom starej Unii łatwiej było wyciągnąć pomocną dłoń do wschodnich sąsiadów. Wszyscy starali się przestrzegać wspólnych reguł, dzięki którym na kontynentalnym rynku przedsiębiorcy z uboższych i bogatszych państw mieli w miarę równe szanse rozwoju. I nawet tradycyjnie mało zdycyplinowane kraje południa Europy jak Włochy i Hiszpania zrobiły sporo aby uzdrowić finanse publiczne i utrzymać przy zdrowiu wspólną walutę, euro.
Czy teraz, gdy pojawiła się realna groźba upadku najbardziej szacownych banków, bankructwo grozi nawet największym przedsiębiorstwom a miliony inwestorów obawia się utraty życiowych oszczędności, europejska solidarność nie okaże się pierwszą ofiarę kryzysu?
Polska może na tym stracić najwięcej. Jeśli pominąć Rumunię i Bułgarię jesteśmy krajem w Unii najbiedniejszym, który dopiero zaczął korzystać z szansy na cywilizacyjny awans, który daje członkostwo w UE. Jeśli znacznie od nas potężniejsze Niemcy nagle poczułyby się zwolnione z przestrzegania unijnych zasad pomocy państwa, wolnego handlu czy reguł podatkowych, wciąż bez trudu mogłyby zalać nasz kraj dotowanymi towarami czy zamknąć pod byle pretekstem swój rynek dla polskich produktów. Na razie do tego nie doszło, ale kryzys bardzo zwiększył ryzyko, że tak się stanie.
Unia co prawda do tej pory zdołała uniknąć najgorszego. Choć skalę problemów da się porównać tylko z tym, co działo się w latach 30. XX wieku, do tej pory nie zbankrutował żaden z najważniejszych banków europejskich. Nie ma jeszcze zwolnień na masową skalę, ludzie nie zostali doprowadzenie do desperackiej sytuacji, w której powstaje realna groźba odrodzenia skrajnych ruchów politycznych.
Jednak kłopoty gospodarcze bardzo osłabiły Komisję Europejską, główny ośrodek mający dbać o sprawne funkcjonowanie Unii i przestrzeganie wspólnego prawa. Blisko 2 biliony euro stolice UE wpompowały w ratunek dla upadających instytucji finansowych nawet nie stwarzając pozorów, że pytają Brukselę o zdanie. W ten sposób unijne reguły pomocy państwa stały się w znacznym stopniu fikcją a mandat Komisji do dyktowania warunków przyznania znacznie mniejszego wsparcia dla polskich stoczni został poddany w wątpliwości.
Na szczęście żadnemu z banków w Polsce do tej pory nie groziło bankructwo. Ale gdyby tak się stało, czy budżet polskiego państwa miałby dziesiątki miliardów euro, jakie Londyn, Haga czy Berlin lekką rękę przekazały na ratowanie Royal Bank of Scotland, ING i Hypo? Pozbawieni oszczędności polscy ciułacze z całą ostrością odczuliby, co oznacza cofnięcie się do czasów, gdy nie było Unii.
Teraz jednak bardziej niż kiedykolwiek takie niebezpieczeństwo grozi setkom tysięcy pracowników polskich przedsiębiorstw. Prezydent Nicolas Sarkozy na dniach ma ogłosić wart kilkadziesiąt miliardów euro plan dotacji dla francuskich koncernów motoryzacyjnych i innych, "strategicznych" gałęzi przemysłu. Dzięki temu auta Renault, Peugeot i Citroena będą tańsze i wyposażone w najnowsze technologie. Czy te, które wychodzą z linii montażowych w Gliwicach, Tychach czy Poznaniu zdołają z nimi konkurować?
W czasach prosperity Bruksela z całą stanowczością zadbałaby o rekompensaty dla polskich producentów. Być może otrzymałyby gwarancje, że fabryki z Francji zmniejszą skalę produkcji albo zostaną zobowiązane do oddania w ciągu paru lat otrzymanej pomocy. Dziś jednak Komisji Europejskiej nie tylko nikt nie pyta o zdanie, ale wręcz każe pobłogosławić samowolę. Pzedstawiony w środę w Brukseli "plan antykryzysowy" daje bowiem wolną rękę krajom Unii do wspierania swoich przedsiębiorstw na sumę "przynajmniej" 170 mld euro.
Problemy, jakie Gliwice mogą odczuć z powodu planu lansowanych przez Sarkozy'ego, wkrótce mogą okazać się więc tylko jednym z wielu przykładów powrotu w dzisiejszej Unii do brutalnej gry, w której warunki dyktują bogatsi i silniejsi. Wielomiliardowe dotacje dla swoich zakładów szykują bowiem Niemcy, Włosi, Holendrzy.
Ofiarą takiej rozrzutności pada też unijny pieniądz. Komisja Europejska przez lata dbała o to, aby każdy kraj strefy euro uzdrawiał finananse publiczne. Dziś, to kolejna upokarzająca rola, do której odegrania została zmuszona Bruksela, Komisja nie tylko nikogo nie każe za łamanie reguł z Maastricht, ale wręcz apeluje, aby o nich zapomnieć. Niektórzy już skrzętnie to robią: deficyt budżetowy Irlandii wkórtce przekroczy 7 proc. dochodu narodowego, Wielkiej Brytanii 10 proc.
Jednak Polska nie może sobie na to pozwolić. Jeśli to zrobi, nie tylko na wiele lat pożegna się z przystąpienie do strefy euro ale musi także spodziewać się podobnej burzy finansowej, jaka spotkała Węgrów. Raz jeszcze widać więc, że gdy w Europie przestają obowiązywać wspólne zasady, to biedni i słabi na tym przegrywają.
Jaki wniosek dla Polski? Margines manewru jest dla naszego kraju niewielki. Ale bardziej niż kiedykolwiek musimy uświadomić sobie, że jak mało komu powinno nam zależeć na przywróceniu autorytetu i władzy Komisji Europejskiej. W ciągu 5 lat od przystąpienia do Unii nasz kraj wcale nie grał fair z Brukselą. Od Rospudy po pakiet klimatyczny, od zwłoki z ratyfikacją Traktatu z Lizbony po stosunki z Rosją, często ulegaliśmy pokusie działania na własną rękę nie uwzględniając interesów zachodnich partnerów. Dziś to dosknały pretekst dla Paryża, Berlina czy Rzymu aby zastosować wobec Polski tą samą metodę, tyle, że ze znacznie boleśniejszymi dla Polski skutkami.