Mira Suchodolska: Jest się z czego cieszyć – warszawskie Bulwary Wiślane zostały uhonorowane przez najpoważniejszą światową organizację hydrologiczną Międzynarodowe Stowarzyszenie Inżynierii i Badań Wodno-Środowiskowych (IAHR) nagrodą Industry Innovation Award. Co jest takiego innowacyjnego w tym nabrzeżu, poza tym, że zrobiło się ładnie i warszawiacy lubią spędzać tu czas?
Paweł Rowiński *: W tym przypadku liczyło się coś innego. Otóż znaczące odcinki Wisły na praskim, prawym brzegu udało się utrzymać w stanie naturalnym, co rzadko się zdarza w przypadku rzek przepływających przez duże miasta. A przez Warszawę, jedno z najludniejszych miast w naszej części Europy, rzeka płynie na blisko 30 km odcinku. Uzyskano wyjątkowo korzystny kompromis godzący potrzeby mieszkańców z ochroną przyrody. Prócz walorów turystycznych na prawym brzegu mamy naturalną roślinność, łęgi, starorzecze, tereny mokradłowe, wiele cennych gatunków zwierząt i ptaków (tak nawisem mówiąc, ta część wiślańskiego wybrzeża jest zaliczana do obszarów Natura 2000). Proszę mi wierzyć – to unikatowy projekt. Aby go zrealizować, trzeba było spełnić wiele na pierwszy rzut oka wykluczających się warunków, od bezpieczeństwa powodziowego poczynając. Inny kłopot to erozja dna w przewężeniu koryta wielkich wód, zwanym gorsetem warszawskim. Te tereny są trudne i zagrożenie powodzią jest spore. Problemy zaczęły się pod koniec XIX w., kiedy rozpoczęto prace mające na celu uregulowanie Wisły, która wcześniej była naturalną rzeką roztokową – z wieloma korytami, wysepkami. Dlatego przygotowując wspomniany projekt, trzeba było uwzględnić to, że będzie się pracować na tym, co w ramach jej regulacji już powstało. Przed wojną na lewym brzegu obsługiwano transport śródlądowy, również dostawy węgla do elektrowni, potem – po wojnie – wywożono do Wisły ziemię i gruz. Wielu naukowców pracowało nad tym, żeby wszystko poukładać w najlepszy z możliwych sposobów, dopasować do siebie. Ostatnio zbudowane bulwary to miejsce z wieloma atrakcjami, trasami dla rowerzystów i pieszych, przystaniami, kawiarniami. I mamy sukces: nie burząc tego, co pokolenia przed nami wybudowały, za pomocą delikatnej inżynierii wodnej udało się stworzyć sojusz natury z potrzebami ludzi i gospodarki.
Nagrodzony został trend idący w poprzek temu, co ludzie robili przez stulecia. Dotąd osuszali każdy kawałek ziemi pod uprawy i hodowlę bydła, ujarzmiali rzeki, betonowali nadbrzeża, stawiali tamy. Dziś ekologia nie musi się wykluczać z gospodarką?
Reklama
Nie musi. Do niedawna gospodarka wodna kojarzyła się z ogromnymi ilościami betonu, staraliśmy się ujarzmić rzeki wszędzie tam, gdzie tylko się dało, co zresztą nie przynosiło spodziewanych efektów. Ludzie wyobażają sobie, że gospodarka wodna polega na rozwiązaniu tylko jednego problemu, który w danym momencie jest najbardziej dotkliwy: powodzi albo suszy, jakości wody albo dobrostanu stworzeń, które nad wodą żyją. A to tak nie działa. Trzeba się starać rozwiązywać te wszystkie problemy jednocześnie. I to nie jest robota tylko dla hydrologów albo hydrofizyków, geologów czy biologów oddzielnie. Mało tego – często okazuje się, że interesy w gospodarce wodnej są przeciwstawne, jest więc ona sztuką kompromisu. Potrzebna jest dokładna analiza, co w danym miejscu jest najważniejsze – ochrona przeciwpowodziowa czy wytwarzanie energii, a może największym problemem jest susza? A zwykle jest tak, że każdy z tych kłopotów występuje, tyle że w innym czasie. I jeśli nie weźmiemy pod uwagę całości, ratując się przed jednym niebezpieczeństwem, zwiększamy zagrożenie płynące z innych, tyle że te pojawią się za parę miesięcy czy lat. Niedawno trapiliśmy się zagrożeniem powodziowym w Płocku, choć kilka miesięcy wcześniej media donosiły o drastycznie niskim poziomie wody w rzece, o suszy.
Trend, o którym mówimy, w języku angielskim nazywa się nature-based solutions, czyli rozwiązania oparte na przyrodzie.
Innymi słowy to rozwiązania albo powstałe z inspiracji przyrody, albo nią wspomagane.
*Paweł Rowiński to profesor nauk o Ziemi, hydrolog i hydrodynamik, wiceprezes PAN