Ekonomiści mają fioła na punkcie liczb – to jasne. Ich specyficzną podgrupę stanowią makroekonomiści. Oni uwielbiają stosunki liczb. Ich ulubionym jest relacja długu do PKB. Długi publiczne odegrały poczesną rolę w dwóch ostatnich wielkich kryzysach – w USA i strefie euro w latach 2007–2009. Być może są też one jedną z przyczyn spowolnienia gospodarczego, którego świat doświadcza od dekad. Jak wykazali w swoich pracach profesorowie z Uniwersytetu Harvarda, Kenneth Rogoff i Carmen Reinhart, po przekroczeniu progu 90 proc. w relacji długu publicznego do PKB wzrost gospodarczy istotnie hamuje. Klub krajów, które przekroczyły ten pułap, składa się m.in. z Hiszpanii, Francji, Włoch, Belgii, USA i z bijącej w tej materii wszelkie rekordy Japonii. Kiedy takie potęgi łapią zadyszkę, mniejsze, rozwijające się gospodarki – nawet jeśli wciąż żwawe – strat w kontekście całego globu nie nadrobią. A gdy się w końcu wzbogacą, też zaczną się nadmiernie zadłużać w relacji do swoich możliwości.
Chociaż niektórzy eksperci przekonują, że dług nie jest problemem, to jednak żadnemu z nich Bank Światowy – instytucja, która razem z Międzynarodowym Funduszem Walutowym rozdaje karty w globalnej rozgrywce finansowej – nie powierzył stanowiska głównego ekonomisty. 20 maja wybrał na nie wspomnianą Carmen Reinhart, która chciałaby raczej ograniczać zobowiązania rządów, niż je powiększać. Powołanie ogłoszono w samym środku pandemii koronawirusa. Przypadek?

Wojna i jej skutki

Nie sądzę. O Banku Światowym można mówić różne brzydkie rzeczy. Ale ponieważ jego głównym zadaniem jest kredytowanie państw z problemami, to niewykluczone, że właśnie on w dobie kryzysu zdrowotnego – jak żadna inna instytucja – czuje pismo nosem. Świat był nadmiernie zadłużony już przed COVID-19, a teraz będzie tylko gorzej – do tego stopnia, że zobowiązania nagromadzone w trakcie stymulowania gospodarki mogą upośledzić przyszłą dynamikę jej wzrostu. A nawet doprowadzić do fali rządowych niewypłacalności. Na tę dość prawdopodobną okoliczność dobrze mieć na pokładzie takiego eksperta jak Reinhart.
Reklama
Żaden mainstreamowy ekonomista nie kwestionuje decyzji rządów o ratowaniu gospodarki przed lockdownem. U progu pandemii trzeba było działać szybko. Na precyzyjne bilansowanie zysków i strat nikt nie miał czasu, więc wykorzystano narzędzie, które było pod ręką: zwiększanie wydatków publicznych finansowane m.in. emisją obligacji skarbowych. Przy niskich stopach procentowych i zaufaniu do papierów korporacyjnych łatwo było sprzedać je jako bezpieczną przystań dla kapitału. Nawet sama Reinhart przyznała w wywiadzie, którego z Rogoffem udzieliła w maju agencji Bloomberg, że pandemia jest jak wojna, a na wojnie rzuca się wszystkie zasoby do walki z wrogiem – w tym przypadku niewidzialnym. Niemniej jednak działania wojenne będą mieć także długofalowe i wyjątkowo nieprzyjemne konsekwencje dla naszych portfeli.
Jak szacuje MFW, rządy wspomogą gospodarkę programami wartymi w sumie ponad 8 bln dol., co stanowi prawie 10 proc. całego światowego PKB. W kwietniowym „Monitorze Fiskalnym” organizacja oszacowała, jak stymulacja przełoży się na dług publiczny. I tak w ujęciu globalnym przed pandemią zadłużenie publiczne gospodarek rozwiniętych wynosiło średnio ok. 100 proc. PKB. W tym roku ma wzrosnąć do 122 proc. W gospodarkach wschodzących dług publiczny skoczy z ok. 53 proc. do 60 proc. W krajach najbiedniejszych – z ok. 43 proc. do 46 proc. Im biedniejsza gospodarka (a więc miej wiarygodna dla kredytodawców), tym wzrost długu bywa bardziej dotkliwy. Zwykle taki kraj musi sięgać po źródła zewnętrzne, zaciągając zobowiązania w obcych walutach. Rząd bogatego państwa sprzeda obligacje nie tylko chętnym inwestorom prywatnym, ale też własnemu bankowi centralnemu. Rząd biednego – już nie (chyba że jest jak Zimbabwe i wierzy w magiczną moc papieru z własnej drukarni). Co w tym drugim przypadku wiąże się z szybszym wzrostem kosztów obsługi długu.