Minister finansów Marian Banaś powoli może sprzątać swoje biurko przy Świętokrzyskiej. Potwierdziły się informacje DGP z 9 lipca („Z resortu finansów do NIK?” – DGP 131/2019), że został kandydatem PiS na szefa Najwyższej Izby Kontroli. Termin zgłaszania kandydatur minął wczoraj. Prawdopodobnie nowy szef NIK zostanie wybrany przez Sejm na najbliższym posiedzeniu Sejmu i jeszcze w tym tygodniu miałby zostać zatwierdzony przez Senat. Kadencja obecnego szefa NIK Krzysztofa Kwiatkowskiego kończy się 27 sierpnia. Trzy dni później jego następca miałby zostać zaprzysiężony przez Sejm i przejąć obowiązki.

Reklama

Jeśli parlament wskaże Banasia, jego ostatnim zadaniem na fotelu szefa resortu finansów będzie przygotowanie projektu budżetu. Ale prace nad nim w takim przypadku pilotowałby jego następca. W ostatnich dniach coraz częściej w tym kontekście jest wymieniany Tadeusz Kościński, obecnie wiceszef resortu, a poprzednio wiceminister przedsiębiorczości i technologii oraz wiceszef resortu rozwoju. To bliski współpracownik Mateusza Morawieckiego, który trafił za nim do rządu z banku BZ WBK. Ale ewentualny wakat jest na tyle atrakcyjny, że pretendentów jest więcej. Inny nasz rozmówca z Nowogrodzkiej przekonuje, że nowym szefem MF zostanie ktoś spoza obecnego ministerstwa.

Ktokolwiek nim będzie, musi się szybko wdrożyć, bo projekt budżetu do końca sierpnia powinien zostać przygotowany, a do końca września – przyjęty przez rząd i wysłany do Sejmu. Minister ma przed sobą prawdziwy węzeł gordyjski. Z jednej strony wzrost wydatków sztywnych wynikający z ustaw i realizacji wyborczych zapowiedzi PiS, co zwiększa budżetowe koszty. Z drugiej strony reguła wydatkowa, która działa jak gilotyna, o ile nie zostaną zwiększone wpływy do budżetu. Tyle że z powodu kampanii wyborczej PiS może być niezręcznie zgłaszać pomysły, których efektem będzie wzrost danin.

Pierwszą próbą sił będzie wewnętrzny pojedynek w rządzie z ministrami, którym resort finansów zamroził lub przyciął wydatki. Ten kłopot wynika z kształtu budżetu. Wydatki sztywne powodują, że całe grupy nakładów muszą znacząco rosnąć. I tak np., jak informuje MON, limit wydatków obronnych na 2020 r. został ustalony przez MF na 49,8 mld zł, czyli o 11,6 proc. więcej niż w 2019 r. Wzrost o 5 mld zł to zarówno efekt prognozy wysokiego wzrostu PKB, jak i wzrostu udziału nakładów na obronę w relacji do PKB z 2 do 2,1 proc.

Reklama

Znaczące wzrosty wynikają z waloryzacji emerytur, która ma kosztować 6,86 mld zł, co będzie miało wpływ na wielkość budżetowej dotacji do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Do tego dochodzą tegoroczne wyborcze gesty PiS, czyli 500 plus na każde dziecko oraz obniżka PIT, co oznacza jednocześnie puchnięcie wydatków i kurczenie się dochodów na łączną sumę ok. 30 mld zł. Do tego dochodzi kolejne ponad 9 mld, jakie ma kosztować Emerytura plus w 2020 r., oraz koszt 500 plus dla niepełnosprawnych, który rozstrzygnie się dopiero w głosowaniu w Senacie. Same obietnice wyborcze PiS to ponad 40 mld zł więcej pieniędzy do wydania w przyszłym roku.

A gdy wydatki tak bardzo rosną, stabilizująca reguła wydatkowa (SRW) powoduje, że inne trzeba ścinać lub mrozić. Reguła jest rodzajem budżetowej kotwicy, która wyznacza maksymalny poziom rozrzutności w całym sektorze publicznym na dany rok, a więc także limit wydatków dla budżetu. Jest on wyliczany tak, by trzymać w ryzach zarówno deficyt sektora finansów publicznych, jak i dług w relacji do PKB. – SRW jest ważna w kontekście ratingu Polski. Wszystkie agencje ratingowe wskazują na dobrą sytuację finansów publicznych i regułę jako gwarancję tego stanu rzeczy. Rząd nie ma wyjścia i musi się jej trzymać – podkreśla Jakub Borowski, główny ekonomista Crédit Agricole.

Reklama

W efekcie rząd musi jedne wydatki przycinać, gdzie może, lub dbać, by nie rosły inne. Oczywiście gorset można poluzować, o ile znajdą się dodatkowe dochody. I wiosenna Aktualizacja Planu Konwergencji wymienia sporo takich działań. Najważniejsze w kontekście najbliższych dwóch lat to zamiana OFE w IKE i pobranie dla ZUS z tego tytułu opłaty przekształceniowej, która w latach 2020–2021 ma przynieść ponad 9 mld zł rocznie. Do tego dochodzi zniesienie limitu składki na ubezpieczenia społeczne, co ma dać 5 mld zł, czy uszczelnienie poboru składek na ZUS, co oznacza zapewne ozusowanie umów o dzieło (kolejne 2,5 mld zł).

Tyle że dwa ostatnie rozwiązania uderzą w ubezpieczonych, zmniejszając ich dochody (choć w przyszłości zwiększą im świadczenia), co nie zostanie dobrze przyjęte w okresie przedwyborczym. Dlatego do tej pory nie pojawiły się nawet projekty ustaw w tych sprawach. Zmiany w OFE czekają z kolei na rozpatrzenie przez Radę Ministrów. Wszystko wskazuje na to, że zapewnianiem dochodów rząd zajmie się po wyborach. Będzie miał na to czas, gdyż ustawy podatkowe muszą być uchwalone i ogłoszone do końca listopada. Chyba że obóz rządzący przegra, wówczas konieczność szukania dochodów spadnie na konkurencję.

Na razie MF może pokazywać resortom, że potrzebna jest rozwaga. W bieżącym wykonaniu budżetu po czerwcu pojawił się deficyt w wysokości 5 mld zł. Plan rocznych wydatków został wykonany w 47 proc., a dochodów w prawie 50 proc. Dobrze wyglądają wpływy z podatków – te z CIT wzrosły o 19 proc. wobec analogicznego okresu ubiegłego roku, z PIT o 11 proc., a z VAT o 3 proc. Ale to ostatni podatek stanowi największą część dochodów budżetowych, zaś plan zakłada 8-proc. wzrost w tym roku.

Same obietnice wyborcze PiS to ponad 40 mld zł wydatków więcej