Za drugim razem ministerstwo finansów w Moskwie już nie popełniło tego samego błędu, co tydzień wcześniej. W ostatni wtorek, czyli dzień przed planowaną aukcją obligacji, ogłoszono, że się ona nie odbędzie. Tydzień wcześniej aukcji nie odwołano, więc się odbyła i… nic z niej nie wyszło. Opublikowano tylko komunikat, że z powodu „mocno zwiększonej zmienności na rynkach finansowych” zlecenia kupna inwestorów nie zostaną zrealizowane. Wyglądało to niepokojąco. Możliwe, że zleceń było za mało, albo wcale ich nie było. Tak zaczął się wrzesień na rosyjskim rynku długu.
Dług Rosji cieszy się zainteresowaniem głównie z powodu wysokiej rentowności, która w przypadku obligacji dziesięcioletnich sięga prawie 9 proc. W dzisiejszym świecie to rzadkość. To także cena, którą rząd w Moskwie musi płacić za ryzyko, które wiąże się z pożyczaniem mu pieniędzy. Ostatnio to ryzyko wzrosło jednak tak bardzo, że nawet wysokie odsetki nie kuszą już tak jak dawniej. W efekcie Rosja od dwóch tygodni nie ma od kogo pożyczać pieniędzy.
Przyczyna nowych kłopotów Rosji to coraz wyraźniej widoczne przygotowania Amerykanów do nałożenia kolejnych sankcji. Wśród wielu pomysłów i propozycji chodzi głównie o jedną: zakaz obrotu rosyjskimi obligacjami. Zapis taki istnieje w projekcie ustawy zgłoszonej na początku sierpnia przez sześciu amerykańskich senatorów (wśród nich był m.in. śp. John McCain), o efektownej nazwie „Defending American Security from Kremlin Aggresssion Act of 2018”.
Reklama

Trwa ładowanie wpisu

Daleep Singh, w latach 2011–2017 asystent amerykańskich sekretarzy skarbu i współautor amerykańskich sankcji nałożonych na Rosję w 2014 r. po napaści na Krym, o nowym pomyśle z obligacjami mówił w ostatnią środę na posiedzeniu senackiej komisji bankowej tak:
Inwestorzy amerykańscy powinni mieć zakaz kupowania nowo emitowanych obligacji rosyjskich. W 2014 r. byłem bardziej ostrożny, obawiając się trudnych do przewidzenia efektów ubocznych, które mogłyby się pojawić w wyniku nagłego zakłócenia na rosyjskim rynku. Nadal uważam, że to poważna sprawa. Ale okoliczności się zmieniły. Rosja jest dziś lepiej przygotowana na taki cios, a inwestorzy mieli kilka lat na to, aby zmniejszyć swoje zaangażowanie na tamtym rynku. Ponadto nie widzę żadnego dobrego argumentu za tym, aby amerykańskie fundusze inwestycyjne i emerytalne miały pośrednio finansować rosyjski rząd, podczas gdy ten wciąż sponsoruje działania naruszające amerykańską suwerenność.
Moskwa zresztą obawia się, że Amerykanie mogą pójść jeszcze dalej i zakazać handlu obligacjami także na rynku wtórnym. Kilka dni temu wiceminister finansów Władimir Kołyczew powiedział, że rząd jest gotowy zorganizować buy-back, czyli odkup obligacji z rąk inwestorów prywatnych, jeśli sankcje zostaną ogłoszone, albo zmienność na rynkach (czytaj: panika) zrobi się zbyt duża.
Według danych rosyjskiego banku centralnego na koniec I kwartału 2018 r. w rękach inwestorów zagranicznych były obligacje rządu rosyjskiego o wartości 62 mld dol. Zapowiedź Kołyczewa ma więc duży ciężar gatunkowy.
Sytuacja jest nerwowa, bo nikt nie wie, co dokładnie Amerykanie zamierzają zrobić, kiedy i czy w ogóle. Projektów ustaw z sankcjami jest kilka, ale wszystkie są na wstępnym etapie procedowania. Z kolei przedstawiciele administracji USA wspominają też o możliwości nałożenia restrykcji także ze względu na budowę gazociągu Nord Stream 2. W czwartek przez media przeleciała nieoficjalna pogłoska, że sankcje będą w listopadzie i że będą dotyczyć sektora bankowego, ale nikt nie podał szczegółów. Zresztą zdaniem wielu analityków taki informacyjny chaos to celowa polityka Stanów Zjednoczonych. Ma ona na celu zwiększanie niepewności i poczucia ryzyka w kręgach gospodarczych.
Napięcia w piątek nie wytrzymał Bank Rosji i podniósł stopę procentową z 7,25 do 7,5 proc., tłumacząc to obawą o wzrost inflacji. Obawa istnieje, bo zdaniem banku rosną oczekiwania inflacyjne obywateli. To z kolei efekt ostatniego osłabienia rosyjskiego rubla. To też oczywiście ma związek z oczekiwaniem na sankcje. Waluta kraju czekającego na wyrok radzi sobie ostatnio słabo – za dolara w Moskwie trzeba było kilka dnie temu płacić ponad 70 rubli – to najwyższy kurs od wiosny 2016 r.
Niespodziewana podwyżka stóp powstrzymała przecenę rubla, ale nie zmienia to coraz trudniejszej sytuacji rosyjskiej gospodarki, która znów może zacząć dryfować w stronę recesji. Będzie ona pchana w tę stronę oczywiście przez sankcje, ale wyższe stopy procentowe mające chronić walutę to także ruch hamujący aktywność gospodarczą, a więc zwiększający prawdopodobieństwo recesji.
Ta poprzednia, wywołana sankcjami i spadkiem cen ropy z 2014 r., zakończyła się pod koniec 2016 r. Potem w swoim najlepszym kwartale gospodarka Rosji rosła tylko o 2,5 proc. Ostatnio tempo wzrostu gospodarczego sięgało tam tylko 1,9 proc.
Na szybszy wzrost nie pozwala niepewność związana z napięciami międzynarodowymi, ale także właśnie niezwykle restrykcyjna polityka monetarna – główna stopa procentowa w rosyjskim banku centralnym jest wyraźnie powyżej poziomu inflacji, która wynosi 3,1 proc. Jest to więc jedna z najwyższych na świecie realna stopa procentowa. A teraz dodatkowo została jeszcze podniesiona.
Do tego dochodzi też konserwatywna polityka budżetowa. Można powiedzieć, że pod tym względem Władimir Putin przypomina liberałów – bardzo dba o to, żeby inflacja nie była za wysoka i żeby w finansach publicznych nie było dużych deficytów. Według prognoz, np. agencji Fitch, Rosja ma mieć w tym roku nadwyżkę budżetową w wysokości 0,1 proc. PKB. W 2019 r. nadwyżka ma być większa i sięgnąć 0,3 proc. PKB. To oznacza, że władze Rosji nie chcą pobudzać gospodarki swojego kraju do szybszego wzrostu ani poprzez impulsy monetarne (niskie stopy procentowe), ani fiskalne (większe wydatki i deficyt budżetowy).
Gdyby nie polityka i zachowanie Rosji na arenie międzynarodowej, krajowi nie groziłyby żadne ataki spekulacyjne i odpływy kapitału, które widzimy chociażby w Turcji czy Argentynie. Moskwa nie ma wielkiego długu publicznego, a w handlu zagranicznym dzięki eksportowi ropy i gazu ma nadwyżki. Ma też spore rezerwy walutowe. Jedyne, co jej może zaszkodzić z zewnątrz, to sankcje gospodarcze. W Stanach Zjednoczonych też to wiedzą.
Kraj, który 10 lat temu był w pierwszej dziesiątce najpotężniejszych gospodarek świata i który wypadł z niej po agresji na Ukrainę, po wprowadzeniu nowych restrykcji będzie mógł wpaść w kolejny kryzys gospodarczy, a dzięki temu spaść jeszcze niżej – w dolne rejony drugiej dziesiątki globalnego rankingu państw, gdzieś na poziom np. Hiszpanii albo Meksyku. W ten sposób jeszcze bardziej straci na znaczeniu. Bardzo możliwe, że taki jest właśnie długoterminowy cel amerykańskich sankcji, a odwoływane aukcje obligacji to dopiero początek.