To, co dziś dzieje się w finansach publicznych i w całej gospodarce, jest lustrzanym odbiciem sytuacji sprzed kilku lat, kiedy to, mimo wybuchu światowego kryzysu,
Polska utrzymała gospodarczy wzrost – ale finanse publiczne ledwie wyszły z tej opresji. Teraz mamy pogorszenie koniunktury – w III kwartale PKB wzrósł o 2,5 proc., niektórzy ekonomiści wieszczą, że w IV wzrost jeszcze zwolni, do 2 proc. – ale budżet ma się świetnie. Na koniec października deficyt wyniósł 24,6 mld zł, zaledwie 45 proc. rocznego planu, i są duże szanse, że w całym roku będzie nawet o 10 mld zł mniejszy, niż zapisano w ustawie. Deficyt całego sektora rządowego i samorządowego może wynieść ok. 2,4 proc. PKB (tak przynajmniej szacuje Komisja Europejska) i będzie to jeden z najlepszych wyników w historii naszego członkostwa w UE. Polska przeszła długą drogę od 2010 r., kiedy dziura była rekordowo duża (7,3 proc. PKB) mimo rozpędzającej się wtedy gospodarki. Wówczas PKB rósł o 2,7 proc. w I kwartale, stopniowo przyspieszając do 4,7 proc. pod koniec roku.
Skąd ten paradoks? Wzrost gospodarczy za Rostowskiego miał inną strukturę niż wzrost w czasach Morawieckiego.
– W 2010 r. sytuację w finansach publicznych pogarszały skutki dwóch dużych obniżek podatków uchwalonych wcześniej, czyli PIT i składki rentowej. To odbiło się na wielkości dochodów budżetu, ale być może uratowało konsumpcję i gospodarczy wzrost. W tym samym czasie ostro przyspieszyły wydatki środków unijnych. Polska zamieniała się w plac budowy, mieliśmy początek efektu „Euro 2012”. Gdyby nie inwestycje publiczne, to w 2009 r. byłaby recesja. Ale z drugiej strony wydatki na nie, m.in. w samorządach, pogłębiały deficyt finansów publicznych – przypomina Jacek Tomkiewicz, ekonomista z Akademii Leona Koźmińskiego.
Teraz jest odwrotnie. Po pierwsze, fiskus raczej zaostrza kurs – i nie chodzi o
podwyżki stawek podatkowych, ale o walkę o poprawę ściągalności. To jej Ministerstwo Finansów przypisuje wzrost wpływów z VAT o 7,6 proc. w skali roku. Druga różnica – wydawanie
środków z UE stanęło w miejscu. To oznacza inwestycyjny zastój, co przekłada się na poziom dynamiki PKB. Ale dla budżetu i całych finansów publicznych nie jest wcale takie złe w krótkim terminie. Przede wszystkim oznacza mniejsze wydatki. I to widać w wynikach samorządów, ich rekordowej 19-miliardowej nadwyżce po trzech kwartałach. To ona odpowiada w dużym stopniu za spadek deficytu sektora rządowego i samorządowego. Brak inwestycji to również brak zaburzeń we wpływach podatkowych. Kupując dobra inwestycyjne, podatnicy co prawda płacą od tego podatek, ale potem odliczają wydatki na inwestycje, co obniża bazę podatkową i w efekcie może zmniejszać dochody budżetu.
Kolejna różnica to rola konsumpcji prywatnej w gospodarczym wzroście. Po wybuchu kryzysu jej znaczenie zmalało. Jeszcze w 2009 r. rosła ona o 3,3 proc. W 2010 r. było to już 2,5 proc. Co prawda rok później wzrost przyspieszył do 3 proc., ale w kolejnych latach wyhamował do niewiele ponad 1 proc. Tymczasem to konsumpcja jest najbardziej „podatkogenna”, to od niej płaci się VAT, który jest głównym źródłem budżetowych dochodów.
– Dla ministra finansów najlepiej jest, żeby produkt został kupiony i skonsumowany w Polsce. Najgorzej, jeśli zostanie on wyeksportowany do innego kraju Unii Europejskiej. Nie tylko, że budżet nic z tego nie ma, to jeszcze może na tym stracić ze względu na zerową stawkę VAT w eksporcie wewnątrzunijnym i stosowaniu odliczeń tego podatku – mówi Jacek Tomkiewicz.
To kolejna cecha tamtych czasów:
wzrost PKB był w dużym stopniu ciągnięty przez eksport. W 2009 r. złoty gwałtownie zaczął tracić na wartości, dzięki czemu eksport z Polski stał się konkurencyjny cenowo. Szybko zaczęło się to przekładać na wzrost wolumenu i wartości sprzedaży za granicę. I to ona stała się jednym z najważniejszych motorów wzrostu gospodarczego w czasach kryzysu. Słaby złoty zadziałał na polską gospodarkę jak automatyczny stabilizator. Ale budżetowi nie dało to właściwie nic, a nawet zaszkodziło. Osłabienie złotego przełożyło się choćby na wzrost kosztów obsługi zagranicznej części długu publicznego, która stanowi około jednej trzeciej zadłużenia.
Dziś jest zupełnie inaczej. Przede wszystkim konsumpcja „jest w gazie” ze względu na bardzo dobrą sytuację na rynku pracy. Mamy rekordowo niskie bezrobocie, stale rośnie zatrudnienie i fundusz płac w przedsiębiorstwach. Do tego wielomiesięczna deflacja zwiększa realne dochody do dyspozycji. Efekt: konsumpcja w I i II kwartale rosła o 3,2 i 3,3 proc.
– To nie tylko przekłada się na wyższe wpływy z podatków pośrednich. Rosnące zatrudnienie to wyższe wpływy z PIT, składek do NFZ, ale też do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Im więcej pieniędzy w FUS ze składek, tym mniejsza presja, by dotować go z budżetu państwa – tłumaczy Michał Rot, ekonomista banku PKO BP.
To, co jest czynnikiem dominującym dla konsumpcji, to program „Rodzina 500 plus”. W tym roku w formie dodatków na dzieci trafi do rodzin ok. 17 mld zł, w przyszłym ponad 22 mld zł. To bodziec fiskalny, jakiego jeszcze w Polsce nie stosowano. W 2009 r. skutki obniżek PIT szacowano na dużo mniej, ok. 8 mld zł, kolejne 5–6 mld zł wracało do podatników dzięki nowo wprowadzonym wówczas ulgom na dzieci. Do tego tamte formy wsparcia były zaadresowane tylko do osób rozliczających podatek dochodowy – czyli nie mogły z nich korzystać całe grupy społeczne, jak np. rolnicy. Dodatki na dzieci są powszechne.
– To, co dziś widzimy w danych makro, zapewne nie oddaje jeszcze w pełni skutków programu „Rodzina 500 plus”. Jego wpływ jest jeszcze niedoszacowany, m.in. dlatego że GUS w swoich statystykach skupia się na dużych firmach. Tymczasem beneficjentami mogą być też firmy małe i mikrofirmy. Poza tym część pieniędzy z programu jest wydawana na usługi, czego nie widać w danych o sprzedaży detalicznej – mówi Michał Rot.
Która struktura wzrostu gospodarczego jest lepsza? Eksperci zwracają uwagę, że optymalna to taka, w której wszystkie elementy pracują równo. Dziś tak nie jest. Główną rolę odgrywa konsumpcja prywatna, a inwestycje spadają.
– Z punktu widzenia finansów publicznych to dobrze, ale dla gospodarki – nie bardzo. Już w przyszłym roku efekt 500 plus wygaśnie, bo dodatki nie powiększą konsumpcji ponad poziom, do którego już ją powiększyły. Kluczowa jest odbudowa inwestycji, bo one powiększają bazą produkcyjną na przyszłość. Przy inwestycjach działają też efekty mnożnikowe. Wydatek w miliardach złotych na budowę autostrady to zwiększenie PKB o 1,7 mld zł – mówi Jacek Tomkiewicz.
OPINIA
Wicepremier szykuje się na ciężkie czasy
Członkowie rządu oficjalnie potwierdzają podane przez nas w poniedziałkowym wydaniu informacje o przymiarkach do podwyżki kwoty wolnej już w 2017 r. Miałaby ona objąć osoby o najniższych dochodach. Jeśli w przyszłorocznym budżecie znajdzie się kilkaset milionów na ograniczoną podwyżkę kwoty, to i premier Beata Szydło, i wicepremier, minister finansów Mateusz Morawiecki będą mogli mówić, że także ten kampanijny postulat w części został spełniony. To na pewno będzie polityczny atut. Może osłodzić nadchodzące w najbliższych miesiącach echa mało pomyślnych informacji o wolniejszym wzroście w gospodarce. A choć, jak pokazuje sąsiedni artykuł, wolniejszy wzrost nie szkodzi tak bardzo budżetowi jak kilka lat temu, to Mateusz Morawiecki musi przygotować się na ciężkie czasy. Już ostatnie dane GUS o PKB wywołały konsternację i niemal przykryły pierwszą rocznicę rządu. Jak słychać z rządowych kuluarów, wicepremier musiał tłumaczyć kolegom z rządu, co się dzieje z gospodarką i co z jego planem. Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju jest dopieszczana po konsultacjach, choć niektóre elementy, jak Polski Fundusz Rozwoju, są już wdrażane. Plan będzie więc wkrótce oficjalnie przyjęty, ale z gospodarki przez kilka miesięcy nie będą płynęły pocieszające informacje. PKB na koniec roku może być w okolicach 2 proc. i w znaczący sposób odbije dopiero w połowie przyszłego roku.
To pokazuje, że w najbliższych miesiącach Morawiecki znajdzie się pod potężną polityczną presją. Zapewne ci sami koledzy z rządu, którzy gratulowali mu dodania do ministra rozwoju teki szefa resortu finansów, będą teraz pytali, co się dzieje z gospodarką i czemu nie ma efektów wcześniejszych ruchów. I także z tego powodu, choć wicepremier objął resort finansów blisko dwa miesiące temu, teraz tę strukturę czekają poważne zmiany. Odpowiedzialność za ten obszar przejmie prawdopodobnie będący od niedawna w ministerstwie Paweł Gruza. Koncepcję nowej struktury szykuje były minister finansów Mirosław Barszcz, obecnie doradca Morawieckiego. Zmiany ruszą niedługo, o czym świadczy fakt wymiany dyrektora generalnego. Został nim wczoraj Adam Niedzielski. Możliwe, że część departamentów przejdzie do innych ministerstw, np. rozwoju, niektóre zostaną skonsolidowane lub przesunięte wewnątrz struktury. Resort mogą czekać też zmiany kadrowe, włącznie z szefami departamentów i ich zastępcami. To ma dać Morawieckiemu sprawny instrument, dzięki któremu będzie w stanie ściągać więcej podatków i obronić swoją pozycję w rządzie.
Grzegorz Osiecki, dziennikarz Dziennika Gazety Prawnej