25 lat temu wyszliśmy zza żelaznej kurtyny. A więc również z gospodarczej izolacji wobec rozwiniętego świata. Otworzyliśmy się na ten świat tak szeroko jak nigdy wcześniej w historii. Politycznie nam się to opłaciło. Bo jesteśmy dziś częścią Zachodu. I to bardzo dobrze. Nie można jednak zapominać, że cena tej operacji była wysoka. O tej cenie politycy i opinia publiczna nie bardzo lubią mówić. Trudno się temu zresztą dziwić. Już w latach 60. psycholog społeczny Melvin J. Lerner sformułował i opisał słynną hipotezę sprawiedliwego świata. Czyli pewnego rodzaju mechanizmu obronnego, przy pomocy którego ludzie dopasowują się do zjawisk, na które nie mają wpływu. Polega on na założeniu, że świat jest jakoś tam sprawiedliwy. A ludzie dostają to, na co zasługują. To sytuacja trochę jak z filmu „Rozmowy kontrolowane” Sylwestra Chęcińskiego. Gdy filmowy klon generała Jaruzelskiego pyta retorycznie: „Czy do tego wszystkiego musiało dojść?” i zaraz sam sobie odpowiada: „Widocznie musiało, skoro doszło”. Większość dyskusji o mijających 25 latach polskiego kapitalizmu odbywa się zazwyczaj według tego samego schematu. Wszystkie koszty transformacji były (i są nadal) traktowane jako nieuchronne. A może nawet gdzieś tam z gruntu sprawiedliwe. Bo przecież Polska była gospodarczą ruiną, bo trzeba się było za wszelką cenę oderwać od Rosji i doszlusować do Zachodu, bo należało postawić gospodarkę „z głowy na nogi”, bo „stare i chore” musiało umrzeć, by zrobić miejsce „nowemu i zdrowemu”.
W tym kontekście podnoszenie tematu kosztów polskich przemian jest traktowane jako przejaw złej woli. A w najlepszym razie dowód na niezdolność do dostrzegania spraw w szerszym kontekście. Ale może jest właśnie dokładnie odwrotnie. Może to obrońcy obecnego polskiego modelu społecznego i gospodarczego nie chcą (albo nie potrafią) spojrzeć szerzej. Zamykają bowiem oczy na fakt, że polska droga do kapitalizmu to historia zmagania średniorozwiniętego kraju z globalizacją. A więc żywiołem potężnym, nieprzewidywalnym, za igranie z którym nawet kraje rozwinięte płacą dziś wysoką cenę. A co dopiero tacy średniacy jak my.
Pierwsze wątpliwości
Co to jest globalizacja? To proste. To stary jak sama historia proces otwierania się gospodarek. Polega on na liberalizacji i stopniowym scalaniu rynków towarów, kapitału i siły roboczej. Napędzają go głównie wynalazki technologiczne. Na przykład taki kontenerowiec. Gdy w 1956 r. amerykański przedsiębiorca Malcolm McLean zbudował pierwszy prototyp takiego statku, okazało się, że cena transportu tony ładunku spadła z 5,83 dol. do 0,16 dol. Po czym w ciągu zaledwie kilkunastu lat liczba krajów świata z portami przystosowanymi do obsługi kontenerowców wzrosła z 1 do 90 proc. Kontenerowce to tylko jeden z przykładów tłumaczących, dlaczego po II wojnie światowej świat wrócił na ścieżkę bezprecedensowo szybkiej globalizacji. W latach 90. jej intensywność przekroczyła już rekordy sprzed I wojny światowej (czyli z czasów tzw. pierwszej globalizacji). Jednocześnie zaczęły się pojawiać pierwsze wątpliwości. Związane z tym, że globalizacja generuje nie samych tylko zwycięzców. Owszem, silni na niej wygrywają, bo zapewnia im niewiarygodne wręcz korzyści skali oraz oszczędności. Dużo gorzej wygląda to jednak z pozycji słabszych uczestników rynkowej gry. Oni tracą z powodu konkurencyjnej presji płacowej oraz nieprzejrzystych i zmiennych reguł gry. To argumenty tej drugiej grupy próbowały reprezentować od lat 90. środowiska antyglobalistów. I garstka lewicujących intelektualistów twierdzących (jak choćby noblista Joseph Stiglitz), że nie ma żadnych przekonujących dowodów, by globalizacja w istotny sposób napędzała w długim okresie wzrost gospodarczy. Dziś, gdy kryzys uderzył również w zachodnie gospodarki, szeregi krytyków globalizacji mocno urosły.
Z naszej perspektywy to były sprawy dziejące się zawsze gdzieś daleko. Bo przecież ofiarami globalizacji to – owszem – mogą być państwa afrykańskie albo latynoamerykańskie. Ale my? Nasze procesy liberalizacji i integracji z Zachodem to przecież zupełnie inna historia. Czyżby? Jeden z pionierów polskich badań nad globalizacją Władysław Szymański z SGH zanotował kiedyś, że „transformacja i polityka gospodarcza przebiegały u nas jakby obok globalizacji. A więc w istocie bez uwzględniania jej mechanizmów, wymogów, wyzwań i zagrożeń”. „W czasie otwierania się na świat nie podejmowano u nas strategicznych decyzji wspierających podmioty krajowe w przyjmowaniu wyzwań konkurencyjnych otwartej gospodarki. Nie wykorzystaliśmy więc możliwości dużo lepszego dostosowania się do wymogów globalizacji” – pisała z kolei Zofia Dach, ekonomistka z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Takie głosy trudno się jednak przebijały do opinii publicznej. Mówiąc wprost: w Polsce uznaliśmy, że globalizacja to taki odpowiednik darmowego obiadu. Wielka okazja, z której tylko głupi by nie skorzystał. Ale zaraz, jak to było? Czy nie jest przypadkiem tak, że „nie ma czegoś takiego jak darmowe obiady”?
Wszystkie twarze prekariatu
Koszty polskiego uczestnictwa w zglobalizowanym świecie widać bowiem na wielu polach. Zacznijmy choćby od sprawy tak fundamentalnej jak praca. Na pierwszy rzut oka globalizacja powinna działać na korzyść polskich pracobiorców. Bo przecież w ramach otwartej gospodarki miejsca pracy miały „uciekać” z drogiego Zachodu na tanie peryferia. Takie jak Polska. I faktycznie tak się działo, bo nasz kraj przez całe minione 25 lat nie miał najmniejszego problemu z przyciąganiem bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Faktycznie, powstało w związku z tym sporo miejsc pracy. Dobrze widać to na przykładzie miast takich jak Wałbrzych. Czyli tradycyjnie ważnego ośrodka wydobycia węgla kamiennego. W szczytowym okresie zatrudniającego ok. 25 tys. górników. Nie licząc powiązanego z kopalniami przemysłu włókienniczego, papierniczego i elektromaszynowego. W pierwszej połowie lat 90. zakłady zostały zamknięte, a bezrobocie wymknęło się spod kontroli, powodując wielkie napięcia społeczne i emigrację. Co można byłoby uznać za koszt otwarcia się Polski na zagraniczne rynki. Piewcy globalizacji łatwo by jednak ten argument obalili, przypominając, że na miejsce dawnej kopalni powstała (największa w Polsce) Wałbrzyska Specjalna Strefa Ekonomiczna. W jej ramach działa dziś ok. 200 przedsiębiorstw z całego świata. Według oficjalnych danych strefa daje dziś pracę 30 tys. osób. Można by więc powiedzieć, że wszystko wróciło do normy. Może nawet sytuacja uległa poprawie. Bo przecież zamiast pracy w anachronicznym górnictwie mamy zatrudnienie w Toyocie, IBM, Whirpoolu, Colgate czy Elektroluxie. „To nie jest jednak takie proste” – uważa socjolog i działacz związkowy Jarosław Urbański. Urbański napisał właśnie książkę pt. „Prekariat i nowa walka klas”. Przypomnijmy, że „prekariat” to termin wprowadzony do debaty publicznej już po wybuchu obecnego kryzysu przez Brytyjczyka Guya Standinga, profesora Uniwersytetu Londyńskiego i byłego analityka Międzynarodowej Organizacji Pracy. Prekariusz to jego zdaniem „proletariusz XXI wieku”. A więc osoba, która funkcjonuje w warunkach permanentnej niepewności zatrudnienia. Nie ma co liczyć na etat oraz związane z nim świadczenia socjalne i pracuje na podstawie elastycznych form zatrudnienia. W swojej książce Jarosław Urbański próbuje przykładać tę kategorię do specyficznych polskich warunków. I znajduje co najmniej kilka grup, które odpowiadają proponowanej przez Standinga kategorii. Jedną z nich są właśnie pracownicy specjalnych stref ekonomicznych. Na pierwszy rzut oka są to nowi robotnicy, którzy zamiast w kopalni zatrudnieni zostali w fabryce kuchenek. Zarabiają w innej, dużo twardszej walucie i mogą dzięki temu kupić dużo więcej towarów. Ale pod względem pozycji społecznej, bezpieczeństwa socjalnego, warunków pracy czy pozycji przetargowej wobec pracodawcy ci „nowi robotnicy” są w dużo gorszej sytuacji niż starzy proletariusze sprzed przełomu. Dotyka to zwłaszcza kobiet, w których przypadku elastycznych godzin pracy nie da się pogodzić z normalnym życiem (na przykład z godzinami otwarcia państwowych żłobków i przedszkoli). Kłopot polega na tym, że prekariusze nie mają praktycznie żadnej możliwości negocjowania swojego układu pracy. Gorzej. Odrzucenie proponowanego przez urząd pracy prekaryjnego zatrudnienia powoduje utratę zasiłku (zgodnie z panującym przekonaniem, że przebieranie w ofertach rozleniwia bezrobotnego). Odmowa podjęcia pracy pociąga za sobą z kolei groźby ze strony instytucji opieki społecznej. Jest bowiem traktowana jako przejaw degeneracji i grozi np. odebraniem dzieci. W ten sposób tworzy się presja na to, by jednak pracę podjąć. Nawet na warunkach prekaryjnych.
Inną opisaną przez Urbańskiego podgrupą polskich prekariuszy są osoby, które wpadły w pułapkę reproletaryzacji. To robotnicy, którzy w pierwszej fazie transformacji uciekli w mikroprzedsiębiorczość, głównie w handel detaliczny buzujący na początku lat 90. na rosnących jak grzyby po deszczu dzikich targowiskach. W ich „małą stabilizację” uderzyło zwłaszcza otwarcie polskiej gospodarki na napływ zachodnich sieci wielkopowierzchniowych po wejściu do Unii Europejskiej. Ich cichy upadek rzadko przedostawał się do opinii publicznej. Jeśli już, to tylko pod postacią konfliktów, jak ten związany z likwidacją Kupieckich Domów Towarowych (KDT) w Warszawie w 2009 r., a potem z eksmisją drobnych handlarzy ze sklepików w podziemiach Dworca Centralnego. I jedno, i drugie zjawisko było przejawem tego samego. Dość bowiem powiedzieć, że jeszcze w 1995 r. super- i hipermarkety oraz galerie handlowe zajmowały w Polsce 4 proc. powierzchni handlowej. Dziś jest to ok. 25 proc. Efekt jest taki, że spora część dawnych mikroprzedsiębiorców uległa reproletaryzacji. To znaczy nie byli w stanie wytrzymać konkurencji z wielkopowierzchniowymi i chcąc nie chcąc, musieli się u nich... zatrudnić. Ich pech polega na tym, że z powodu dużej podaży rąk do pracy sieci handlowe mogły podyktować reproletariuszom bardzo kiepskie warunki pracy. O tym, że problem nie został rozwiązany, świadczą spory pracownicze tlące się (z różnym natężeniem) w takich sieciach jak Lidl (o czym pisaliśmy kilka miesięcy temu), Kaufland, a wcześniej w OBI czy w Biedronce.
Co ciekawe, przekonanie, że przegrali z zagranicznymi konkurentami, nie jest rzadkie również w innych miejscach społecznej drabinki. Nawet tych całkiem wysokich. I tak na przykład polscy przedsiębiorcy średniego szczebla cięgle czują się dyskryminowani w stosunku do wielkiego i potężnego kapitału zachodniego. Choćby w sferze podatkowej, gdy mają wrażenie, że fiskus odbija sobie na nich wpływy utracone z tytułu przywilejów (wakacje podatkowe w specjalnych strefach ekonomicznych) albo z powodu uciekania przed podatkami w Polsce przez największe koncerny (głównie poprzez praktykę cen transferowych).
Wytworzenie się w Polsce kultury taniej i prekaryjnej pracy ma jeszcze jeden skutek. Nazwać go można systemowym. Polega on na tym, że utwierdza się rola naszego kraju w międzynarodowym łańcuchu ekonomicznym. Mimo ponad dwóch dekad (niemal) nieprzerwanego wzrostu PKB zajmujemy w nim rolę peryferii. A więc dostarczyciela dóbr niskoprzetworzonych (szczytem jest gotowy sprzęt AGD) albo ewentualnie podzespołów do produktów gospodarek zachodnich. Ma to wiele zabójczych konsekwencji. Bo koncentracja na produkcji takich dóbr jest jak kamień młyński powstrzymujący polskie płace przed wzrostem. Ale chodzi też o innowacje. Wielu ekonomistów od dawna zwraca uwagę, że innowacje podążają w ślad za wysokimi zarobkami. A nie na odwrót! Dzieje się tak dlatego, że innowacyjność jest zawsze próbą zbudowania konkurencyjności w oparciu o inne walory niż tania praca. Innymi słowy: dopóki gospodarka może konkurować tanią pracą, dopóty nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie sobie zawracał głowy ryzykiem związanym z nowinkarstwem. – Ale problem sięga jeszcze głębiej – przekonuje Monika Bolek, ekonomistka z Uniwersytetu Łódzkiego. Jej zdaniem w kraju, który w globalizacyjnym łańcuszku wyspecjalizował się w produkcji dóbr niskoprzetworzonych, następuje pewnego rodzaju degeneracja środowisk naukowych odpowiedzialnych za innowacje. – Bo nawet jeśli na uczelniach czy w ośrodkach badań i rozwoju powstają jakieś nowinki, to nie ma wdrożeń. A wdrożeń nie ma dlatego, że nie ma polskich fabryk. A niestety Amazon nie przenosi do polski swoich działów kreatywnych, tylko zaopatruje się u nas w pracę fizyczną. W efekcie młodzi ludzie po studiach zatrudniają się w Łodzi w fabryce Boscha, gdzie ich intelektualne kompetencje nie mogą zostać w pełni wykorzystane – uważa Bolek.
Przedsiębiorcy walczą z całym światem
Dotykamy w ten sposób kolejnego problemu związanego z wystawianiem rachunku za globalizację. To napięcie pomiędzy biznesem krajowym i zagranicznym. Specyfiką minionego 25-lecia polskiej transformacji była próba kompletnego lekceważenia tego problemu. Piewcy globalizacji twierdzili bowiem, że w XXI wieku kapitał nie ma już narodowości. Była to z ich strony argumentacja oczywiście ze wszech miar uzasadniona. Każdy zwolennik status quo uważa przecież, że satysfakcjonujący go stan rzeczy jest najbardziej naturalny pod słońcem. I samo podawanie go w wątpliwość to przejaw postawy co najmniej absurdalnej. Nie zmienia to jednak faktu, że istnieje również wiele dobrych argumentów pokazujących, iż prawda może być nieco inna. Weźmy choćby sektor finansowy, który został w Polsce „zglobalizowany” w pierwszej kolejności. W efekcie dość szybko udział kapitału zagranicznego sięgnął u nas 80 proc. rynku. To też jakoś szczególnie nie dziwi. Bankowość, budownictwo czy wielki handel to zazwyczaj dziedziny, do których lgną zagraniczni inwestorzy, bo tu zgarnąć można największe zyski. To, co opłaca się pojedynczym inwestorom, niekoniecznie musi być pożądane z punktu widzenia gospodarki narodowej – uważa Kazimierz Łaski, wybitny polski ekonomista, przez wiele lat szefujący Wiedeńskiemu Instytutowi Międzynarodowych Porównań Gospodarczych. Dlaczego? Bo pogłębiają się przez to niekorzystne relacje pomiędzy produktem krajowym (PKB) a produktem narodowym (PNB). Czyli tym, co zostało w kraju wytworzone, a tym, co w gospodarce faktycznie zostało. Zbyt daleko idąca globalizacja „pompuje” też zazwyczaj ujemny bilans handlowy, bo inwestycje są lokowane w takich dziedzinach, które nie sprzyjają eksportowi. To zresztą jedna z głównych przyczyn utrzymującego się przez cały okres posttransformacyjnego ujemnego salda bilansu handlowego Polski. Częściowo przełamanego dopiero w ostatnim czasie (2012–2013). – Nie ma oczywiście problemu z tym, żeby kraj miał przez jakiś czas większy import niż eksport. Ale doświadczenie uczy, że gospodarki, które jak Japonia albo Chiny dokonały wielkiego skoku, zdecydowanie unikały ujemnego bilansu handlowego – dodaje Łaski.
Wróćmy jednak na chwilę do samego systemu bankowego. Nie sposób oczywiście wyznaczyć niezmiennej granicy, do której globalizacja sektora bankowego jest pożądana, a w którym miejscu zaczyna być niebezpieczna. Trudno jednak nie zauważyć, że większość krajów bogatych potrafiła osłonić gros swoich banków przed wykupieniem. I nie chodzi tu tylko o wielkie firmy. Na przykład ekonomiści zajmujący się niemiecką gospodarką zwracają uwagę, że jej kołem zamachowym są prowincjonalne kasy pożyczkowe. Mocno osadzone w lokalnych realiach. I stabilnie (nierzadko na preferencyjnych warunkach) zaopatrujące tamtejszy mały i średni biznes w potrzebny im do przetrwania kapitał. Takiej poduszki dla drobnej przedsiębiorczości w globalizującej się Polsce nie było. „Reformując system bankowy w Polsce, zabrakło świadomości, że dopuszczenie banków zagranicznych na rynek nie musi prowadzić do udzielania większej liczby kredytów dla małych i średnich przedsiębiorstw krajowych” – pisała kilka lat temu Marianna Księżyk, ekonomistka z krakowskiej AGH. Dlaczego to takie ważne? Z prostego powodu. Zasobne w kapitał przedsiębiorstwa krajowe to ważne źródło finansowania inwestycji w gospodarce narodowej. Jeśli ich zabraknie, tę rolę powinny przejmować budżet państwa lub budżety lokalne. O co w krajach na dorobku trudno. „Pomijanie kwestii: »do kogo należą instytucje finansowe?« byłoby uprawnione (i być może w przyszłości będzie uprawnione), gdyby istniał choćby przybliżony parytet między udziałem kapitału zagranicznego w polskim sektorze bankowo-finansowym i udziałem kapitału polskiego w zagranicznych sektorach finansowych. Wiadomo, że do osiągnięcia takiej symetrii stanu jest jeszcze bardzo daleko” – podsumowuje Stanisław Flejterski, ekonomista z Uniwersytetu Szczecińskiego i jeden z najlepszych znawców polskiego sektora bankowego.
Politycy mają związane ręce
Globalizacja ma jeszcze jeden bardzo realny koszt. Prowadzi ona do znaczącego obezwładnienia polityków. Najboleśniej przekonały się o tym władze takich krajów jak Grecja, Portugalia czy Hiszpania. Przed wejściem do strefy euro każdy tamtejszy rząd byłby w stanie szybko i skutecznie odpowiedzieć na narastające nierównowagi ekonomiczne (deficyt handlowy) i spadającą konkurencyjność. Od czasu rezygnacji z suwerennej polityki monetarnej podjęcie takich kroków stało się niemożliwe. Polska ciągle nie jest jeszcze w tej sytuacji, ale i naszych polityków globalizacja mocno ogranicza. Choćby poprzez przyjęcie kryteriów z Maastricht (3 proc. deficytu, 60 proc. zadłużenia). Co sprawia, że w sytuacji pogorszenia się koniunktury rząd może mieć wielkie trudności z prowadzeniem kontrcyklicznej polityki fiskalnej. Czyli takiej, która polega na dorzucaniu pod gospodarczy kocioł publicznych pieniędzy, gdy akurat sektor prywatny z jakiegoś powodu na tym polu zawodzi. Do tego dochodzi cały szereg „miękkich ograniczeń”. Na przykład strach rządów przed odpływem z kraju kapitału zagranicznego, co czyni z demokratycznie wybranych władz suwerennych krajów zwyczajnych zakładników. Bo międzynarodowe firmy do perfekcji opanowały umiejętność rozgrywania między sobą krajów bijących się o ich pieniądze. Podobnie jest z systemem podatkowym, którego uszczelnienie za każdym razem wywołuje groźbę ucieczki mobilnego kapitału za granicę.
Mimo istnienia tych wszystkich argumentów zwolenników ekonomicznego protekcjonizmu (a więc hamowania żywiołu globalizacji) określa się często jako wczorajszych. Mało tego. Bardzo często są oni określani wręcz jako wojenni podżegacze. Służyć ma temu historyczna analogia z pierwszą połową XX wieku, gdy globalizacja została faktycznie wyhamowana na skutek protekcjonistycznych posunięć rządów walczących z Wielkim Kryzysem. Miało to być równoznaczne z wejściem na równię pochyłą, która zakończyła się tragedią globalnej wojny. Ta argumentacja jest jednak nietrafna z powodu tego, co wydarzyło się w 1914 r. Kiedy pomimo trwającej w najlepsze pierwszej globalizacji rozpoczęła się I wojna światowa.
Zamiast więc snuć nietrafne historyczne analogie, spójrzmy na sprawę trochę trzeźwiej. Po 25 latach polskich zmagań z globalizacją wiemy, że nie jest ona darmowym obiadem. A pewna korekta proglobalizacyjnej postawy wcale by nam nie zaszkodziła. Wręcz przeciwnie.
W Polsce uznaliśmy, że globalizacja to taki odpowiednik darmowego obiadu. Wielka okazja, z której tylko głupi by nie skorzystał. Ale zaraz, jak to było? Czy nie jest przypadkiem tak, że „nie ma czegoś takiego jak darmowe obiady”?