Rośnie liczba przetargów, w których jedynym sposobem na wygraną jest zaoferowanie najniższej ceny. Jeszcze w 2005 r. było to jedyne kryterium w nieco ponad połowie zamówień, dziś jest właściwie jedynym powszechnie obowiązującym.
W teorii takie podejście ma zapewnić
oszczędności administracji, samorządom i spółkom Skarbu Państwa. Ale coraz częściej – jak przy
budowie autostrad – staje się powodem opóźnień czy upadłości podwykonawców.
Podobnie było też przy przetargach na wywóz śmieci, jakie gminy zaczęły rozpisywać w ramach "rewolucji śmieciowej. Wójtowie i burmistrzowie wybierali oferty takie, które mieszkańców będą jak najmniej kosztowały. Stawki za sortowane śmieci ustalano na takiej wysokości, że zwycięskie firmy podpisały kontrakty dające im szansę na zapłacenie co najwyżej za sam przewóz odpadów, a ich przetwarzanie często okazywało się fikcją i kończyło wyrzucaniem na dzikie wysypiska.
Podczas zorganizowanej w marcu przez BCC konferencji o rynku zamówień publicznych
prezes NIK Krzysztof Kwiatkowski mówił: –
Mamy do czynienia ze spektakularnym, masowym upadkiem polskich firm budowlanych, które miały nieszczęście być podwykonawcami dużych inwestycji.
–
Ponad 95 proc. przetargów publicznych rozstrzyga się wyłącznie w oparciu o kryterium najniższej ceny; dlatego NIK opowiada się za nowelizacją ustawy o zamówieniach publicznych – zapowiedział wreszcie prezes Kwiatkowski na początku czerwca.
Chodzi o taką zmianę przepisów, by w zamówieniach publicznych możliwe było zastosowanie innych kryteriów.
– Wniosek pokontrolny o doprecyzowanie terminu „rażąco niskiej ceny” NIK skierowała do Sejmu już w ubiegłym roku – tłumaczy Paweł Biedziak, rzecznik prasowy izby. I dodaje, że nawet obecnie jest wiele narzędzi, za pomocą których w ramach Specyfikacji Istotnych Warunków Zamówienia można minimalizować znaczenie ceny.
– Niestety w kolejnych kontrolach co i raz wskazujemy, że zamawiający nie przeanalizował, dlaczego niektóre firmy zaoferowały cenę sporo poniżej kosztorysu – wskazuje rzecznik i dodaje, że to zawsze może być obarczone ryzykiem niewłaściwego wykonania usługi lub dostarczenia towaru niskiej jakości.
Szkopuł w tym, że podobne procedury działają także w NIK. "Świadczenie dla Najwyższej Izby Kontroli usług telefonii komórkowej i usług przesyłu danych wraz z dostawą sprzętu do ich świadczenia", "Świadczenie usług serwisowych urządzeń wielofunkcyjnych", "Zaprojektowanie i wykonanie systemu Building Management System (BMS)" – to trzy z szesnastu przetargów, które obecnie są ogłoszone przez izbę.
W 14 z nich jedynym argumentem wyboru oferty ma być najniższa cena, w pozostałych dwóch stanowi 70 proc. oceny ofert, czyli praktycznie również przesądzi o tym, kto je wygra. NIK pod tym względem nie różni się więc zbytnio od innych instytucji publicznych.
Dlaczego NIK krytykuje nadużywanie kryterium taniości, a w swojej praktyce stosuje tę samą zasadę? Biedziak tłumaczy, że to jednak zamówienia powtarzane, na gotowe produkty i nie ma wśród nich dużych, bardziej skomplikowanych przetargów. – Poza tym zawsze w zamówieniu formułujemy wymogi jakościowe, a w wypadku zaoferowania rażąco niskiej ceny analizujemy dokładnie ofertę – zaznacza rzecznik.
–
Konkurencja o zamówienia publiczne jest ogromna. Firmy biją się nawet o najmniejsze kontrakty. Ci, którzy przegrają, robią wszystko, aby unieważnić przetarg. Często chwytają się przecinków w ofertach. W takiej sytuacji zamawiający wolą stosować kryterium najniższej ceny, żeby nie narażać się na oskarżenia o nieprawidłową ocenę ofert. Kryteria funkcjonalności czy jakości są łatwiejsze do zaskarżenia niż niepodlegająca interpretacji cena – tłumaczy Robert Strużkiewicz z Kancelarii BCG
Polska Zamówienia Publiczne.
Jak kryterium ceny zabiło przetarg
Aferą skończył się przetarg na elektryczne autobusy dla Warszawy. Ostatecznie do walki stanęły dwie firmy - chińska BYD i polska Solaris. Wynik – zwycięstwo firmy z Chin – został oprotestowany przez producenta spod Poznania właśnie ze względu na rzekomo zaniżoną cenę. Solaris odwołał się do Krajowej Izby Odwoławczej i wygrał. CZYTAJ WIĘCEJ NA TEN TEMAT >>>
Jedną z najgłośniejszych afer była ta z budową autostrady A2 na odcinku Warszawa – Łódź. Kontrakt między chińską firmą Covec a Generalna Dyrekcją Dróg Krajowych i Autostrad został zerwany, a GDDKiA gorączkowo szukali innego wykonawcy, który byłby w stanie doprowadzić drogę do stanu pozwalającego na użytkowanie jeszcze przed Euro 2012. Covec miał zapłacić ogromne kary umowne, sprawa skończyła się przed sądem. CZYTAJ WIĘCEJ NA TEN TEMAT >>>
To był być może najbardziej spektakularny przykład tego, co z przetargiem może uczynić trzymanie się jedynie kryterium ceny. Inny to sprawa przebudowy trasy S8 w Warszawie wraz z mostem Grota-Roweckiego i cenowa szarża Astaldi. Włoski wykonawca zadeklarował gotowość wykonania prac za ponad 500 mln zł, mimo że GDDKiA wyceniła wartość prac na blisko miliard. A warunki są drakońskie: spółka musi wziąć na siebie weryfikację projektu sprzed pięciu lat, a nie wiadomo, czy most będzie trzeba remontować, czy rozbierać i budować od nowa. Deadline to koniec 2015 r., a w razie utraty 800 mln zł dotacji UE wykonawca musi pokryć te koszty. CZYTAJ WIĘCEJ NA TEN TEMAT >>>
CZYTAJ TAKŻE KOMENTARZ MARCINA HADAJA: NI(K)ska cena wychodzi bokiem>>>