Pierwszy raz zainwestowałam w 2001 r., wyłożyłam 60 tys. zł – wspomina pani Małgorzata, jedna z poszkodowanych. Warszawska Grupa Inwestycyjna powstała dwa lata wcześniej i początkowo zajmowała się zarządzaniem aktywami klientów, działając przede wszystkim na międzybankowym rynku walutowym forex. Dlaczego wybrała WGI? – Bardzo ich w mediach chwalono, w gazetach były tytuły typu "Rekiny młodej finansjery". Pomyślałam, że warto spróbować – wyjaśnia. Na początku wszystko się układało. Pani Małgorzata otrzymywała wyciągi, z których wynikało, ile w danym miesiącu zarobiła lub ile straciła, bo i tak się zdarzało. Wyniki ją satysfakcjonowały, więc powierzała WGI kolejne pieniądze.
Medialna sława
Kilka lat później prawo się zmieniło i aby móc prowadzić dotychczasową działalność polegającą na współpracy z amerykańskim potentatem finansowym Wachovia Securities, WGI musiała wystąpić do Komisji Papierów Wartościowych i Giełd (poprzedniczki Komisji Nadzoru Finansowego) o przyznanie licencji na prowadzenie biura maklerskiego. Dostała ją w 2005 r. Zarejestrowano więc WGI Dom Maklerski (WGI DM), a także kilka innych spółek, m.in. WGI TFI oraz WGI Consulting. Instrumentami, w które inwestował WGI DM, były głównie obligacje. Do portfeli klientów trafiały przede wszystkim niezabezpieczone papiery dłużne emitowane przez WGI Consulting. To właśnie poprzez te obligacje biuro maklerskie nadal współpracowało z Wachovia Securities.
– Inwestowałam coraz więcej, aż w 2006 r. na dwóch rachunkach w WGI miałam zgromadzone łącznie około 180 tys. zł – mówi pani Małgorzata. Podobnie jak ona inni poszkodowani również nie chcą zdradzać nazwisk. Pan Kazimierz powierzył WGI DM ponad 250 tys. zł, pani Monika – ok. 100 tys. zł. Co skłoniło ją do tego, by zainwestować? – We władzach WGI zasiadały bardzo znane osoby ze świata biznesu i to dzięki nim zaufałam tej firmie – tłumaczy.
Głównym ekonomistą domu maklerskiego był wówczas bardzo popularny, pochodzący z Afryki Richard Mbewe, głównym analitykiem zaś nie mniej medialny Piotr Kuczyński. Obu ekspertów bardzo często można było zobaczyć w telewizji, a ich komentarze usłyszeć w najróżniejszych stacjach radiowych. W radzie nadzorczej WGI DM oprócz wspomnianego już Mbewe zasiadali: Bohdan Wyżnikiewicz (wiceszef Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową) oraz prof. Tomasz Szapiro ze Szkoły Głównej Handlowej (od zeszłego roku rektor tej uczelni). Poszkodowani w aferze WGI najczęściej wspominają inne znane persony świata biznesu i polityki: Henrykę Bochniarz (szefową organizacji przedsiębiorców Lewiatan i kandydatkę na prezydenta RP), prof. Witolda Orłowskiego (doradcę ekonomicznego prezydentów) i prof. Dariusza Rosatiego (byłego ministra finansów i spraw zagranicznych, obecnie posła Platformy Obywatelskiej). Cała trójka zasiadała jednak w radzie nadzorczej innej spółki z tej grupy – WGI TFI. W wydanym niedawno oświadczeniu Bochniarz zapewnia, że nie ma nic wspólnego z aferą, ponieważ nigdy nie była we władzach firmy WGI DM, której klienci utracili oszczędności i której zarząd zasiadł właśnie na ławie oskarżonych.
W kwietniu 2006 r., nim minął rok od przyznania WGI licencji na działalność maklerską, KPWiG odebrała firmie te uprawnienia i dodatkowo – uznając, że nie przestrzegała ona zasad uczciwego obrotu – nałożyła na nią karę 1 mln zł. To był początek końca. Okazało się, że WGI prowadziła podwójną księgowość: jedne dane przekazywała klientom, a inne nadzorowi. Wkrótce sąd ogłosił bankructwo domu maklerskiego. Rzesze klientów domu maklerskiego WGI, które były przekonane, że zainwestowane przez nich pieniądze przynoszą zyski, dowiedziały się, że są pod kreską. Nagle się okazało, że nie wiadomo, gdzie jest prawie 250 mln zł, które powierzyli spółce. Nie wiadomo tego do dziś, a każdy z oskarżonych twierdzi, że nie ma majątku, a wszystko, co posiadał, jest zabezpieczone przez prokuraturę.
– Straciłam ponad 50 tys. zł – przyznaje pani Monika. – Ze 180 tys. zł udało mi się odzyskać może 30 tys. Być może byłam naiwna, ale przecież ktoś dał firmie licencję domu maklerskiego – mówi pani Małgorzata. Dziś największy żal ma właśnie do specjalistów z KPWiG oraz do wymiaru sprawiedliwości. – Czuję, że po prostu nas zlekceważyli – dodaje.
W ubiegłym tygodniu odbyła się rozprawa w sprawie wytoczonej siedmiorgu urzędnikom Komisji Nadzoru Finansowego (wcześniej KPWiG), m.in. przewodniczącemu Jarosławowi K. i jego zastępcy Witoldowi P., przez grupę poszkodowanych w aferze WGI. Twierdzili oni, że przedstawiciele nadzoru działali na szkodę inwestorów i nie dopełniali obowiązków. Sąd nie dopatrzył się winy oskarżonych i umorzył sprawę. Pani Małgorzata była na rozprawie. – Trwała dosłownie 10 min i wszystkie zarzuty zostały oddalone – relacjonuje. Obawia się, że w sprawie, w której oskarżeni są członkowie zarządu domu maklerskiego WGI, może być tak samo. – Nie wierzę w to, że odzyskam moje pieniądze. Chciałabym jednak dostać chociaż rekompensatę – mówi. Do sądu przyszła, aby usłyszeć, co szefowie WGI mają teraz do powiedzenia ludziom, którzy zawierzyli im oszczędności całego życia.
Pierwsze dwie rozprawy nie spełniły oczekiwań pani Małgorzaty. Oskarżeni – Łukasz K., Andrzej S. i Maciej S. – nie przyznali się do winy. Ze złożonych przed sądem zeznań tego ostatniego, byłego prezesa domu maklerskiego WGI, wynika, że zawinili przedstawiciele KPWiG, firma informatyczna, która odpowiadała za oprogramowanie, oraz kancelaria prawna, która doradzała WGI.
Jednak nie oszukali
Prokurator postawiła trzem byłym menedżerom WGI zarzut popełnienia przestępstwa niegospodarności, za co grozi do 10 lat więzienia. Oskarżenie twierdzi, że członkowie zarządu WGI DM od lutego 2005 r. do 22 czerwca 2006 r., działając wspólnie i w porozumieniu w celu osiągnięcia korzyści majątkowych, nadużyli uprawnień i niedopełniali obowiązków. Na rachunkach klientów WGI DM nie zapisywano wszystkich obligacji, jakie – zgodnie z dokonanymi przez tych klientów wpłatami – powinny się tam znaleźć. Oskarżeni wykorzystywali następnie środki klientów do zabezpieczenia kredytów zaciągniętych od Wachovia Securities. To w konsekwencji doprowadziło do utraty części tych pieniędzy. Zdaniem prokuratury oskarżeni dopuścili też do funkcjonowania w WGI systemu maklerskiego niegwarantującego rzetelności i wiarygodności wprowadzonych danych, a także dopuścili do przekazania kwoty 6,65 mln dol. na rachunek WGI Europe, z którego następnie część pieniędzy przekazana była na prywatne rachunki Łukasza K. i Macieja S. W wyniku tych działań wyrządzili klientom szkodę na łączną kwotę 247,877 mln zł.
Akta sprawy liczą niemal 300 tomów. Odczytywanie listy prawie 1,2 tys. poszkodowanych zajęło prokuratorom dwie i pół godziny. Są to najczęściej drobni ciułacze, ale zdarzają się i instytucje, m.in. spółdzielnia mieszkaniowa, spółdzielnia rzemieślnicza, firma obsługująca kopalnie. Większość poszkodowanych utopiła w WGI po kilkaset tysięcy. W tym gronie są jednak i osoby, których straty sięgają kilku milionów zł, zaś rekordzista rozstał się z sumą przewyższającą 8 mln zł.
– Prokurator nie doszedł do wniosku, że sprawcy wprowadzali w błąd klientów, ale że źle inwestowali powierzone im pieniądze – wyjaśnia Dariusz Ślepokura, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Poszkodowani oraz ich prawnicy nie kryją niezadowolenia. – Nie zgadzam się z zarzutem, który sformułowała prokuratura – mówi pani Monika, dla której zasiadający dziś na ławie oskarżonych to zwykli oszuści. – Czy to, że ktoś przelał cudze pieniądze na własne konto w raju podatkowym, można nazwać niegospodarnością? – pyta oburzona. Zdaniem śledczych nie można jednak mówić o oszustwie, bo aby tak zakwalifikować czyn, trzeba dowieść, że oskarżeni z góry mieli taki zamiar.
– Też jestem zaskoczony – mówi mec. Hubert Krzciuk z Kancelarii Radców Prawnych Gromek i Partnerzy, który reprezentuje część poszkodowanych w aferze WGI. – Dokonywanie operacji finansowych, w których efekcie poprzez różne spółki część środków trafiła na prywatne konta, zapewne można zakwalifikować jako działania na szkodę spółki. Ale czy tylko? Przecież jeden czyn może wypełniać znamiona kilku przestępstw – przekonuje. Jego zdaniem przyjęta kwalifikacja nie jest właściwa i w efekcie pokrzywdzonym trudniej będzie odzyskać pieniądze bezpośrednio od członków zarządu WGI. A gdyby kwalifikacja była inna, np. oszustwo albo przywłaszczenie, szanse na uznanie przez sąd wniosków o naprawienie szkody byłyby większe.
Podobnego zdania jest mec. Robert Nogacki, który też reprezentuje część pokrzywdzonych. – Obawiam się, że klienci WGI nie mają żadnych szans na sprawiedliwość, bo nawet gdyby sprawa zakończyła się wyrokami skazującymi, nie będą one dotyczyły sedna sprawy – mówi.
Jednak prokurator Ślepokura przypomina, że sąd nie jest związany kwalifikacją prawną przyjętą przez prokuraturę. – Jeśli uzna, że czyn wykazuje znamiona innego przestępstwa, może skazać oskarżonych z innego artykułu – wyjaśnia rzecznik prasowy warszawskiej prokuratury. – Sąd może oczywiście zmienić kwalifikację czynu, ale do tego musi mieć odpowiedni materiał dowodowy, na którym może pracować. A skoro sami prokuratorzy doszli do wniosku, że pozwala postawić tylko zarzut niegospodarności... – urywa mecenas Nogacki.
Pokrzywdzeni przez WGI czekali na proces ponad siedem lat, bo tak się przedłużyło śledztwo. Dlaczego musiało to aż tak długo trwać? – Postępowanie przygotowawcze trwało skandalicznie długo. Pierwsza odpowiedź, jaka przychodzi na myśl, brzmi: to efekt pracy naszych organów ścigania – mówi mecenas Krzciuk. I przypomina, że śledczy powołali na świadka biegłego, który wcześniej bardzo długo przygotowywał opinię w tej sprawie. W efekcie miesiące jego pracy nad ekspertyzą poszły na marne, bo biegły nie może występować w sprawie w dwóch różnych rolach. Konieczne było powołanie drugiego specjalisty, który wykonał kolejną ekspertyzę. – Ta sytuacja jest dla mnie bardzo dziwna. Dlaczego do tego doszło? Nie wiem, ale z powodu tego błędu śledczych cała sprawa przeciągnęła się o co najmniej kilkanaście miesięcy – uważa Hubert Krzciuk. A czas w tej sprawie jest bardzo ważny, bo ulegnie ona przedawnieniu za dwa lata. Jeszcze ostrzej wyraża się na ten temat Robert Nogacki. – Pomysł, aby przesłuchać biegłego w charakterze świadka, to szkolny błąd, który nie miał prawa się zdarzyć – twierdzi.
Nieco inaczej widzi te kwestie prokurator Jacek Skała ze Związku Zawodowego Prokuratorów i Pracowników Prokuratury RP. – Oskarżyciel nie ma żadnego wpływu na to, jak długo biegli opiniują sprawę. Prokuratura dysponuje określonym budżetem i nie stać jej na wynagradzanie biegłych takimi kwotami, które motywowałyby ich do szybkiej pracy. Zatem nie można mieć pretensji do prokuratury za długotrwałość postępowań, tylko do tych, którzy tak tworzą prawo – podsumowuje. – Prokurator może dyscyplinować biegłego, który przygotowuje opinię. Czy w tej sprawie tak się działo? Nie wiem – odpowiada mecenas Krzciuk.
A można szybciej
W tę sprawę była zaangażowana też Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jednak – zdaniem mecenasa Roberta Nogackiego – z mizernym skutkiem. – Jeśli wziąć pod uwagę jej pracę, nie znajduje ona usprawiedliwienia dla 7-letniego śledztwa. Czas jego trwania wynika z pewnością z nieudolności osób, które z ramienia ABW prowadziły śledztwo – deklaruje. Agencja w jego opinii zredukowała swoją rolę do spisania zeznań ok. 1,2 tys. pokrzywdzonych. – Nie widzę śladu działalności operacyjnej, która obnażyłaby mechanizm działania WGI. Akt oskarżenia dowodzi, że również prokuratura nie poradziła sobie z tym tematem i skupiła się na rzeczach, które nie oddają istoty sprawy – dodaje.
Niezależnie od błędów proceduralnych problemem jest tu również przygotowanie merytoryczne śledczych, którzy pracują nad tego rodzaju sprawami. Krótko mówiąc, w prokuraturze są potrzebne osoby, które znają się na rynku kapitałowym. Na szczęście świadomość tego jest coraz większa. – Ponieważ śledztwo w sprawie WGI rozpoczęło się przed wieloma laty, można przypuszczać, nie podważając oczywiście dobrej woli osób, które nad nim pracowały, że do opóźnienia przyczynić się mógł również poziom ich merytorycznego przygotowania do rozpracowywania tego rodzaju przestępstw – wnioskuje mecenas Krzciuk.
Dowodem, że da się inaczej, jest choćby słynna sprawa Bernarda Madoffa, amerykańskiego finansisty, który za bardzo podobne przestępstwa został w Stanach Zjednoczonych skazany na karę 150 lat więzienia w ciągu zaledwie pół roku od zatrzymania. – To pokazuje, że w podobnych sprawach można działać znacznie szybciej. A była to przecież o wiele bardziej skomplikowana materia. Stworzona przez Madoffa największa na świecie piramida finansowa działała przez co najmniej kilkanaście lat i sprzeniewierzyła w sumie 65 mld dol. – przypomina Hubert Krzciuk.
– Jednak i u nas, w Polsce, są przykłady na to, że organizacja i nadzór nad śledztwem w podobnych sprawach nie muszą być nieudolne. Zupełnie inaczej było w przypadku afery Interbrok Investment – dodaje Nogacki. Choć nie wyjaśniono tam wszystkich ważnych wątków, w stosunkowo krótkim czasie udało się przesłuchać dużą liczbę poszkodowanych, odtworzyć finansowy model działania firmy i postawić zarzuty. Mecenas Krzciuk przypomina, że sprawa Interbrok Investment toczyła się w ramach takiej samej procedury karnej jak obecnie WGI. – Ten przykład pokazuje, że i u nas można działać szybciej i skuteczniej. Da się zakończyć postępowanie w rozsądnym czasie i jeszcze wygrać sprawę przed sądem – dodaje prawnik.
Nie zgadzam się z zarzutem, który sformułowała prokuratura – mówi pani Monika, dla której zasiadający dziś na ławie oskarżonych to zwykli oszuści. – Czy to, że ktoś przelał cudze pieniądze na własne konto w raju podatkowym, można nazwać niegospodarnością? – pyta oburzona