Dwa lata po tym, jak niemiecki rząd podjął decyzję o zamknięciu wszystkich elektrowni nuklearnych oraz przestawieniu się na ekologiczne źródła energii, kraj pogrążył się w sporach. Prądu jest co prawda pod dostatkiem, ale okazuje się, że dramatycznie brakuje sieci przesyłowych, budowa nowych budzi protesty, a cena dostaw alarmująco rośnie. Zielona rewolucja stopniowo przekształca się w koszmar.
Energiewende – energetyczny punkt zwrotny – to największy infrastrukturalny projekt w powojennych Niemczech. Zgodnie z jego założeniami 80 proc. krajowego zapotrzebowania na prąd mają zaspokajać odnawialne źródła energii. Idea może i chwalebna, ale wszystko wskazuje na to, że Angela Merkel nie przewidziała wszystkich skutków decyzji podjętej na fali paniki po katastrofie w spustoszonej przez tsunami elektrowni atomowej w Fukushimie.
Choć Niemcy od lat rozwijały zieloną energetykę, okazuje się, że ich sieci przesyłowe nie potrafią sprostać potrzebom nowej infrastruktury. Problem dotyczy choćby prądu produkowanego na bałtyckich farmach wiatrowych, a mającego dotrzeć do przemysłowego zagłębia w południowo-zachodniej części kraju, gdzie swoje fabryki mają ikony niemieckiej gospodarki: firmy BASF czy BMW. Berlin jest skazany na pomoc Paryża, Warszawy oraz Pragi, które udostępniają mu przygraniczne sieci przesyłowe. A i to nie wystarcza: od dwóch lat Czesi i Polacy nieustannie skarżą się na gigantyczne ilości prądu „w sposób nieprzewidywalny i krytyczny przeładowujące sieci przesyłowe” – i grożą odcięciem Niemiec od swojej infrastruktury.
Ale to dopiero początek kłopotów. Oczywistym rozwiązaniem byłaby rozbudowa rodzimej infrastruktury. Rząd planuje więc wybudować nowe sieci przesyłowe, w tym linie, które przetną kraj na osi północ – południe. Problem w tym, że projekty wyprowadzają na ulice mieszkańców miast i miasteczek, w pobliżu których miałyby owe sieci przebiegać. Ekolodzy z kolei uskarżają się na farmy wiatrowe – zarówno morskie, jak i lądowe – obwiniając je za ucieczkę i przerzedzenie populacji rzadkich gatunków ptaków. Pesymiści snują wizję przerw w dostawach prądu, a analitycy prognozują olbrzymie zwyżki cen energii – scenariusz tym bardziej realny, że ceny od dwóch lat konsekwentnie idą w górę.
Znacjonalizować kable!
W Berlinie ruszyła karuzela z pomysłami na rozwiązanie problemu. Najradykalniejsze rozwiązanie zaproponowała minister ds. żywności, rolnictwa i ochrony konsumentów Ilse Aigner. – Wejście rządu federalnego na rynek operatorów elektryczności jest konieczne – napisała działaczka CSU w liście do wicekanclerza i ministra gospodarki Philippa Roeslera z liberalnej partii FDP. – Silny partner rządowy może zabezpieczyć połączenie morskich farm wiatrowych z niemieckim systemem przesyłowym – argumentowała, podkreślając, że pomysł nie jest nowy i regularnie powraca na politycznych salonach. – Wyborcy nie rozumieją, dlaczego mieliby płacić wyższe ceny za energię, pokrywając w ten sposób ryzyko wiążące się z przestawieniem Niemiec na zieloną energetykę, podczas gdy operatorzy przesyłowi zbierają wysokie i gwarantowane zyski z funkcjonowania ich sieci – dorzuciła.
Propozycja Aigner to nic innego jak projekt przynajmniej częściowej nacjonalizacji sieci przesyłowych. Nic więc dziwnego, że pomysł podzielił niemieckich polityków. Liberałowie z FDP są z natury rzeczy przeciwni rozwiązaniom sprzecznym z ideałami wolnego rynku, Roesler nawet się nie pofatygował, by odpisać na list koleżanki z rządu. Ale już konserwatyści z CDU/CSU wcale nie traktują jej pomysłu jako faux pas. Peter Altmaier, minister środowiska z CDU, pół żartem, pół serio nazywa swój resort „przesyłowym VEB” – to aluzja do firm państwowych dawnej NRD (Der Volkseigene Betrieb). Rządząca partia niczego nie boi się tak bardzo, jak wściekłości wyborców na wysokie ceny energii.
Co więcej, CDU może w tej kwestii liczyć na opozycję. Nie tylko Zielonych, którzy ostro krytykują prywatyzację sektora energetycznego w ciągu dwóch dekad po zjednoczeniu Niemiec, lecz także też socjaldemokratów z SPD. Norbert Roemer, prominentny socjaldemokrata z Nadrenii Północnej-Westfalii, otwarcie wzywa do stworzenia „narodowej spółki przesyłowej”, która zaczęłaby przynajmniej częściowo kontrolować rynek energii. Co ciekawe, pomysł ma też zwolenników w kręgach biznesowych, np. menedżerowie z energetycznego giganta E.ON nieoficjalnie przyznają, że połączenie czterech rozmaitych sieci – z których każda ustala własne ceny i ma odrębne centra – pozwoliłoby zredukować koszty działania, a w dalszej perspektywie zredukować ceny.
– Najpierw mogłaby powstać spółka, która przejęłaby trzy nowe linie przesyłowe wysokiego napięcia i połączyła morskie farmy wiatrowe z siecią – analizuje Felix Matthes, ekspert Instytutu Stosowanej Ekologii we Fryburgu. – Obecni operatorzy mogliby być większościowymi udziałowcami, zaś rządowy bank rozwojowy byłby udziałowcem mniejszościowym. Z czasem rząd federalny zwiększałby udział w spółce. A stworzona w tym celu agencja rządowa mogłaby z czasem przejąć kontrolę nad działaniami i planowaniem firmy – twierdzi.
Moment wydaje się sprzyjać snuciu takich wizji. Koncesje, wydawane w latach 90. w ramach prywatyzacji, dobiegną końca w ciągu kilku najbliższych lat. I choć biznes przesyłowy wydaje się pewniakiem – zwroty z inwestycji szacuje się na około 10 proc. – coraz trudniej znaleźć chętnych do finansowania nowych przedsięwzięć. W efekcie sporą część infrastruktury ma szansę odkupić państwo, zwłaszcza władze lokalne.
Batalia o Berlin
Bitwa o koncesję rozegra się w przyszłym roku choćby w Berlinie. 35 tys. km kabli pod stolicą Niemiec to największa sieć przesyłowa kraju, która dostarcza prąd do domów 2,3 mln mieszkańców miasta i jego okolic. I nie jest tania – w zależności od szacunków jej wartość sięga od 1 do 3,1 mld euro. 20-letnia koncesja, która przez kilka najbliższych miesięcy należeć będzie jeszcze do szwedzkiej firmy Vattenfall, stała się więc obiektem pożądania.
W wyścigu o nią wystartuje zarówno Vattenfall, jak i pięciu innych gigantów rynku energetycznego. O koncesję chcą się też starać władze Berlina, które pod koniec ubiegłego roku przyjęły w tej sprawie specjalną rezolucję, zapowiadając jednocześnie, że przestawią miasto na ekologiczne źródła energii (dziś prąd płynący w berlińskiej sieci pochodzi w olbrzymiej mierze ze spalania węgla). Gra jest warta świeczki – zwłaszcza dla Szwedów, którzy nie tylko są operatorem sieci, lecz także głównym dostawcą energii. Innymi słowy, jeśli stracą kontrolę nad Berlinem, nie tylko wymkną im się zyski z przesyłu: straty poniosą też należące do nich elektrownie węglowe.
Zaskakującą nowością w Berlinie jest to, że obywatele postanowili przypilnować polityków. Na ręce włodarzy miasta patrzą co najmniej dwie organizacje stworzone na fali dyskusji o stołecznej sieci przesyłowej. Obie mają zresztą zamiar również wystartować w postępowaniu koncesyjnym. – Złapaliśmy za telefon i zaczęliśmy dzwonić do mnóstwa ludzi, którzy mieli wcześniej do czynienia z tym tematem i mieli więcej doświadczenia – opowiada o początkach jednej z tych grup, BuergerEnergie, jej aktywistka Luise Neumann-Cosel. – Z czasem się przekonaliśmy, że nasz pomysł nie jest jakąś wielką i szaloną ideą, lecz strzałem w dziesiątkę – dodaje. Co ciekawe, BuergerEnergie w ciągu kilku miesięcy zebrała przeszło 3 mln euro – ale choć to niewielka suma w porównaniu z wartością koncesji, trudno o lepszy dowód na to, że Berlińczycy przywiązują do sprawy olbrzymią wagę. W tej chwili działacze inicjatywy uczestniczą w każdym spotkaniu dotyczącym koncesji i spierają się z menedżerami Vattenfalla jak równy z równym.
Podobnie ambitny jest cel drugiej grupy, Berliner Energietisch. – Co najmniej 51 proc. udziałów w sieci powinno należeć do Berlina – podkreśla twardo rzecznik grupy Stefan Taschner. Działacze Berliner Energietisch do 10 czerwca muszą zebrać 200 tys. podpisów pod petycją o zorganizowanie referendum na temat wykupu sieci przez berlińskie władze lokalne. Wynik referendum ma zagwarantować udział stołecznych włodarzy w postępowaniu koncesyjnym – organizacja obawia się bowiem, że już zadłużony po uszy ratusz może chcieć cichcem wycofać się z projektu w ostatniej chwili.
Sieci dla ludzi
Nie brak innych pionierskich inicjatyw. W landzie Szlezwik-Holsztyn władze i tamtejszy operator sieci, firma Tennet, postanowiły dopuścić do interesu lokalne społeczności. 15 proc. z 150 km nowych sieci między miejscowościami Niebuell i Brunsbuettel ma trafić w ręce drobnych inwestorów. W sumie chodzi o udziały warte 40 mln euro, w cenie tysiąc euro za akcję. Jak zapowiadają organizatorzy projektu, stopa zwrotu z inwestycji ma sięgnąć 4,5–5 proc. Akcje będą sprzedawać od końca czerwca lokalne banki.
To pierwsza próba realizacji modelu biznesowego zakładającego zaangażowanie lokalnych społeczności i władz, który opracowało ministerstwo środowiska, a promował wspomniany minister Peter Altmaier. Zgodnie z jego pomysłem na preferencje przy sprzedaży akcji będą mogli liczyć mieszkańcy miejscowości leżących wzdłuż tras przesyłowych – co powinno częściowo wygasić protesty towarzyszące nowym inwestycjom. Dodatkowo preferowani mają być najmniejsi inwestorzy – przeciętni zjadacze chleba kupujący kilka czy kilkanaście udziałów. Im więcej drobnych ciułaczy, im większe zaangażowanie lokalnej społeczności, tym lepiej.
Trudno jednak o lepszy wzór Energiewende niż niewielka wioska Feldheim, 60 km na południowy zachód od Berlina. W 37 domach żyje 150 ludzi, a nad dachami budynków pną się w górę 43 turbiny wiatrowe. Dzięki energii produkowanej przez wiatraki i pobliską biogazownię Feldheim mogło już kilka lat temu ogłosić energetyczną niezależność. Po katastrofie w Fukushimie miejscowość stała się dodatkowo celem „energetycznych pielgrzymek”, choć w całej wsi nie ma nawet baru, w którym można by wypić kawę. Ale i tak miejscową infrastrukturę przyjeżdża oglądać kilka tysięcy osób w ciągu roku, przeważnie ekspertów z odległych krajów. Do Feldheim zajechały delegacje m.in. z Iranu i Korei Północnej. Połowa odwiedzających to jednak Japończycy, którzy szukają po świecie optymalnych rozwiązań, mających zapobiec kolejnym Fukushimom.
Modelowa wioska powstawała przez dekadę. Najpierw za przeszło półtora miliona euro lokalne władze wybudowały biogazownię, a z czasem postanowiły przejąć górujące nad miejscowością turbiny. Kiedy E.ON odmówił sprzedaży sieci przesyłowej dostarczającej prąd do Feldheim, w 2010 r. mieszkańcy wysupłali po 3 tys. euro od osoby i wybudowali własną. Od tamtej pory odcinają kupony od swojej decyzji: ceny prądu są w Feldheim 31 proc. niższe niż niemiecka przeciętna, a ceny ogrzewania – o 10 proc. Do tego co piąty mieszkaniec pracuje teraz w lokalnym przemyśle energetycznym. Symbolicznym ukoronowaniem rewolucji była decyzja burmistrza Michaela Knape, który po latach członkostwa w FDP rzucił partyjną legitymacją. Przełomem była wizyta, na którą Knape zaprosił swego czasu partyjnych kolegów. – Miałem nadzieję, że po Fukushimie włożą całą energię w transformację energetyczną. Ale od tamtej pory wszystkie ich decyzje zmierzały dokładnie w przeciwnym kierunku – kwituje dzisiaj.
Drewno to nie kiełbaski
Na razie Feldheim pozostaje miejscem wyjątkowym. Przygnieceni przez wysokie ceny energii (Krajowe Stowarzyszenie Najemców szacuje, że ceny ogrzewania miały tej zimy wzrosnąć o 22 proc.) Niemcy chętniej uciekają się do bardziej tradycyjnych metod oszczędzania na energii – jak choćby kradzież drewna z lasu.
W landzie Brandenburgia kradzione jest 10 proc. wycinanego drewna. Oznacza to straty w wysokości pół miliona euro. Władze Bawarii szacują liczbę kradzieży na poziomie 5 proc. – Lasy są otwarte dla wszystkich, ludzie myślą sobie, że mogą z nich brać, co zechcą. Ale nie mogą! – protestuje Enno Rosenthal, szef stowarzyszenia leśników w Brandenburgii. – Kłody, które tam są, należą do kogoś. Na ich przygotowanie poświęcono mnóstwo pieniędzy i pracy – utyskuje.
– Kierowcy widzą stos drewna, zatrzymują się i ładują szczapy do bagażnika. To takie proste – sekunduje mu Hans Bauer, przewodniczący stowarzyszenia właścicieli lasów z Bawarii. – To taka szara strefa. Normalnie, jeśli masz zamiar sprzedawać choćby kiełbaski, zakładasz firmę, płacisz podatki. Ale do drewna ludzie podchodzą ze znacznie większym lekceważeniem – uzupełnia Rosenthal. Tak czy inaczej wzrost liczby kradzieży drewna nad Renem nie jest przypadkowy. Z badań firmy GfK wynika, że od kilku lat Niemcy coraz chętniej kupują urządzenia grzewcze opalane drewnem, a w 2011 r. sprzedano aż 400 tys. takich pieców. Trend ten w tajemniczy sposób nie odbija się aż tak mocno na rynku sprzedaży drewna.
I zapewne długo jeszcze nie będzie się odbijać. Na realizację Energiewende w ciągu najbliższej dekady Berlin będzie potrzebować sumy co najmniej 10–20 mld euro. W dobie kryzysu banki niechętnie kredytują, nawet tak z pozoru intratne inwestycje jak budowa nowych sieci przesyłowych. Koniec końców koszty zielonej rewolucji u naszych zachodnich sąsiadów zostaną więc przerzucone na podatników i konsumentów.