Przemysł w Europie i USA wydawał się przeżytkiem. Fabryką świata miały pozostać Chiny, a my – leniwi oraz wygodni – mieliśmy się bogacić wyłącznie dzięki usługom. Jednak ku zdziwieniu ekonomistów największe koncerny USA zamykają zakłady w Państwie Środka. W Europie runął brytyjski model oparty na bankowości, a wielkim wygranym okazały się Niemcy, które zachowały ogromny potencjał produkcji. Ich śladem chce teraz iść Francja, nawet Hiszpania i Włochy, które zrozumiały, że na turystyce nie da się zbudować solidnej gospodarki.
– Nie mamy wyboru, jeśli chcemy uniknąć losu Japonii, która od wielu lat nie może przełamać gospodarczego marazmu. Sektor finansowy był w krajach UE nadmiernie rozbudowany i teraz trwa jego przycinanie. Wzrostu PKB nie zapewni także sektor publiczny, bo zbyt mocno uzależniony jest od państwowych dotacji, a rządy nie są teraz zbyt hojne. Nie pozostaje nam nic innego, jak postawić na przemysł – mówi DGP Andre Sapir, wykładowca ekonomii na Universite Libre de Bruxelles.
Nie on jeden podziela ten pogląd. – W ostatnich latach zwykło się sądzić, że Zachodowi nie przystoi posiadać przemysłu, bo to świadczy o archaizmie. Nonsens – przekonuje Peter Marsh, dziennikarz „Financial Timesa”, który przygotowując książkę „The New Industrial Revolution: Consumers, Globalization and the End of Mass Production”, rozmawiał z kilkoma tysiącami prezesów największych firm przemysłowych z 30 krajów świata. O trzeciej rewolucji przemysłowej, która miałaby odmienić europejską gospodarkę, mówi też przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso. I stawia precyzyjny cel: do 2020 r. jedna piąta dochodu narodowego Wspólnoty ma pochodzić z produkcji przemysłowej.
W 2010 r. Chiny – po 115 latach bezdyskusyjnej dominacji USA – stały się największą potęgą przemysłową globu. Ale trzecia rewolucja przemysłowa nie ma oznaczać odebrania Państwu Środka tego, co w ostatnich latach przejęło od nas (zwłaszcza że jest to przemysł brudny: huty, wydobycie), ale rozwinięcie nowych branż.
Reklama
Bruksela stawia na ekologię. To konieczność – zasoby paliw kopalnych się kończą, a ceny rosną. Już teraz wartość produkcji na świecie towarów z branży zielonych technologii przekroczyła bilion euro rocznie, a do 2020 r. ma się podwoić. – W tej dziedzinie Europa, w tym takie kraje, jak Niemcy, Szwecja czy Austria, jest absolutnym liderem – mówi Antonio Tajani, komisarz ds. przemysłu UE.
Jednym z przykładów jest produkcja urządzeń do recyklingu. To gałąź przemysłu warta w skali świata 300 mld euro. Ale już w jednej trzeciej przejęta przez kraje Unii, gdzie daje zatrudnienie 3 mln osób. – Specjalizacja europejskiego przemysłu w produkcji urządzeń ograniczających zużycie energii i emisji dwutlenku węgla staje się jedną z głównych przyczyn dążenia Brukseli do przyjęcia w ramach G20 restrykcyjnych norm ograniczenia efektu cieplarnianego – tłumaczy Simon Tilford, ekspert Center for European Reform w Londynie.
Europa mierzy dalej. A właściwie głębiej. Nową gałęzią europejskiego przemysłu ma być wydobycie surowców zalegających na głębokości od 500 do 1000 m pod powierzchnią ziemi, i to w mało dostępnych regionach kontynentu. Zdaniem ekspertów czekają tam złoża warte 100 mld euro.
Nadzieją europejskiego przemysłu są także kluczowe technologie umożliwiające wzrost (key enabling technologies, KET). To zestaw najnowszych rozwiązań naukowych w takich obszarach, jak biotechnologia, nanotechnologia i fotonika (elektronika z zastosowaniem fotonów, która ma nam dać nowe technologie przetwarzania i przesyłania danych), które otwierają całkowicie nowe obszary rozwoju przemysłu. Do niedawna trudno było mówić o czymś więcej niż pobożnych życzeniach. Ale teraz chodzi o poważne pieniądze. Obroty tych gałęzi przemysłu, które rozwinęły się dzięki KET, w skali świata mają skoczyć z 646 mld euro w 2008 r. do biliona euro w 2015 r.
Nowej rewolucji przemysłowej nie da się jednak przeprowadzić Zachodowi polegającemu wyłącznie na nowych technologiach. Do tego konieczne jest także odrodzenie tradycyjnych gałęzi przemysłu. To już się dzieje. Zaskakujące dane przyniósł najnowszy raport firmy konsultingowej Accenture: niemal co trzeci koncern z USA w ciągu ostatnich dwóch lat rozpoczął produkcję na terenie Ameryki. Przykład idzie z samej góry. General Electric – największy koncern przemysłowy nie tylko Stanów Zjednoczonych, lecz także świata – kilka miesięcy temu rozpoczął budowę kosztującej ponad miliard dolarów fabryki sprzętu gospodarstwa domowego w stanie Kentucky. – Inwestycja jest obciążona ryzykiem. Ale nie jest ono większe niż w Państwie Środka – tłumaczy prezes firmy Jeff Immelt.
Jeszcze w 2010 r. Steve Jobs przekonywał Baracka Obamę, że miejsc pracy, które jego koncern stworzył w Chinach, nie da się ściągnąć do Stanów. Jednak pod koniec ubiegłego roku Apple ogłosił, że po raz pierwszy od lat zainwestuje 100 mln dol. w produkcję w rodzinnym kraju. Suma niewielka, ale symboliczna. Tym bardziej że podobnie postąpiły inne wielkie gwiazdy tamtejszego biznesu: Ford, Caterpillar, Dow Chemicals.

Jakie koszty

Nasi rozmówcy wymieniali głównie dwa powody: rosnące koszty pracy w Chinach oraz nadmierne nakłady na transport z Azji – tłumaczy prezes Accenture Rick Bergmann. Kryzys nauczył kraje zachodnie skromności. Nie tylko w USA, ale też w większości krajów Europy Zachodniej pensje robotników spadły, a wydajność wzrosła. Tak nie stało się w Chinach. Jak wynika z analizy banku Standard Chartered, w każdym z minionych czterech lat koszty pracy w największych ośrodkach przemysłowych rosły aż o 20 proc. Dziś, jak ustaliła Amerykańska Izba Handlowa w Szanghaju, dla 91 proc. inwestorów z USA największym problemem dla utrzymania opłacalności inwestycji za Wielkim Murem są właśnie szybko rosnące koszty pracy. Zdaniem niektórych analityków, jeśli obecne tempo wzrostu pensji w Chinach się utrzyma, a juan zyska kolejne 5 proc. na wartości wobec dolara, już nawet za 3 lata koszty produkcji w ChRL zrównają się z tymi w USA.
– Wówczas zniknie główny argument, dla którego od dwóch dekad koncerny wyprowadzały tam produkcję – mówi DGP Sylvia Hui z Brytyjskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Jej zdaniem możliwe jest przenoszenie produkcji do kolejnych państw Azji: Wietnamu, Laosu czy Kamodży, w których koszty pracy są o jedną trzecią niższe niż w Pekinie czy Szanghaju. Jednak to mało realna alternatywa, bo nie ma tam całej infrastruktury podwykonawców, którą oferują Chiny. – Wraz ze zmniejszeniem kosztów na znaczeniu zyskują atuty, które oferują USA. To przestrzeganie praw autorskich, normy ekologiczne, funkcjonujący system sądowy, wyraźnie lepsza infrastruktura, bliskość konsumentów – tłumaczy Hui.
Ameryka pierwsza zaczęła proces przenoszenia produkcji do Chin i całe lata zajmie jej powrót do dawnej sytuacji. Na razie produkcja stanowi zaledwie 13 proc. dochodu narodowego, wobec 30 proc. w Chinach. Na zupełnie innym etapie są Niemcy. Tu lokomotywa przemysłu pędzi i budzi wielką zazdrość sąsiadów. – Republika Federalna udowodniła, że produkcja na Zachodzie w dobie globalizacji nie tylko może być opłacalna, ale wręcz stać się podstawą budowy potęgi – przekonuje Ansgar Belke, ekonomista z Uniwersytetu w Duisburgu. Niemiecki przemysł odniósł sukces nawet na chińskim rynku: od 2000 r. eksport dóbr przemysłowych do ChRL wzrósł o 520 proc., osiągając wartość ponad 60 mld euro rocznie. Okazuje się, że Chińczycy nie są w stanie obyć się nie tylko bez niemiecki samochodów i samolotów, ale przede wszystkim wysokiej klasy specjalistycznych maszyn.
Już teraz przemysł jest fundamentem potęgi Niemiec: dostarcza 21 proc. jej dochodu narodowego (18 proc. w Polsce) i ten udział stale się zwiększa. Wszystko wskazuje na to, że w ciągu najbliższych 2–3 lat Volkswagen pobije Toyotę pod względem wielkości produkcji i stanie się największym koncernem motoryzacyjnym świata. W tym samym czasie największym potentatem przemysłowym będzie Siemens, odbierając palmę pierwszeństwa General Electric. Dynamicznie rozwija się nawet BASF, choć cała branża chemiczna jest w Europie pogrążona w kryzysie. – Nie wszystko jest zasługą Niemców. Dzięki włączeniu do unii walutowej słabych krajów południa Europy euro jest o 30–40 proc. mniej warte, niż byłaby dawna marka przy dzisiejszej kondycji finansowej RFN – mówi DGP Daniel Gros, dyrektor brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych. O tym, że nie są to wyliczenia wyssane z palca, świadczy rentowność niemieckich obligacji: inwestorzy są gotowi je kupować przy oprocentowaniu mniejszym niż inflacja.
Jednak i on przyznaje, że to tylko część wytłumaczenia sukcesu niemieckiego przemysłu. Równie ważna okazała się delokalizacja tej części produkcji, która przy wysokich kosztach robocizny nie mogła w globalnej gospodarce pozostać opłacalna. To wytwarzanie stosunkowo prostych komponentów lub nawet gotowych produktów. Ich montaż przeniesiono za wschodnią granicę, do Polski, a także na Węgry, Słowację i do innych krajów Europy Środkowej. – W ten sposób Niemcy osiągnęli podwójny efekt: nie tylko ograniczyli koszty gotowych wyrobów, ale także uzyskali potężne narzędzie presji na własne związki zawodowe tak, aby zgodziły się na obniżenie pensji pracowników, by poprawić konkurencję niemieckiego przemysłu – tłumaczy Belke. W konsekwencji jednostkowe koszty pracy w Niemczech właściwie nie wzrosły od 2000 r.
– Ten sukces nie byłby możliwy, gdyby nie wieloletnia strategia wspierania przemysłu przez państwo. To do władz należy określenie, które branże są perspektywiczne, a z których warto zrezygnować. Bez tego utrzymanie czy nawet rozwój produkcji w krajach zachodnich nie będzie możliwy – uważa Belke. Tylko w ubiegłym roku dzięki ulgom podatkowym i dotacjom państwa Niemcy zainwestowały 41 mld euro w rozwój produkcji paneli fotowoltaicznych. Subwencje zostały zbudowane w taki sposób, by nie łamać unijnej polityki równej konkurencji. Kładły więc nacisk na nakłady na badania i rozwój. – Niemiecki rząd w podobny sposób wspiera inne perspektywiczne gałęzie przemysłu, jak nanotechnologia i inżynieria biologiczna – wskazuje Belke.

Za Niemcami inni

Dzięki sieci takich placówek jak centra Frauhofer, które wydają rocznie 1,6 mld euro na badania i zatrudniają ponad 18 tys. badaczy, niemieckie przedsiębiorstwa mają do dyspozycji najnowsze technologie i na starcie zyskują przewagę nad konkurencją. – Podstawą niemieckiej potęgi nie są wielkie koncerny, ale firmy rodzinne (mittelstandy), których roczne przychody sięgają 700 mld euro i które powinny potroić się do 2020 r. – tłumaczy profesor z Duisburga. Kluczowym czynnikiem jest z jednej strony długoterminowa strategia rozwoju, z drugiej niszowa specjalizacja, która powoduje, że mittelstandy budują w skali globalnej swoiste oligopole, z którymi nikt nie jest w stanie konkurować. Jednym z przykładów jest firma Beckhoff specjalizująca się w systemach oświetlenia i klimatyzacji np. dla luksusowych jachtów.
Oprócz eksportu samochodów to w znacznym stopniu sprzedaż wyspecjalizowanych maszyn przez mittelstandy spowodowała, że w ostatnich 2–3 latach niemiecki eksport przestawił się z pogrążonych w recesji rynków europejskich na dynamicznie rozwijające się rynki Azji Południowo-Wschodniej. – W ten sposób Niemcy korzystają jednocześnie z obu atutów globalizacji: możliwości obniżenia kosztów poprzez przeniesienie części produkcji do tańszych krajów Europy Środkowej oraz eksportu na rynki wschodzące – zwraca uwagę Daniel Gros. Niemieckie państwo wspiera przemysł też w inny sposób: poprzez system szkolnictwa zawodowego. Co trzeci uczeń po ukończeniu gimnazjum trafia do szkoły zawodowej, gdzie połowę czasu spędza nie w salach lekcyjnych, tylko w halach fabrycznych. I po uzyskaniu matury ma właściwie pewność zatrudnienia.
Teraz śladami Niemiec próbują pójść kraje południa Europy, także stawiając na przemysł, aby przełamać recesję. – Startują z katastrofalnego poziomu, ale robią szybkie postępy – chwali je Gros. Od 2009 r. Grecja zdołała obniżyć o 12 proc. jednostkowe koszty pracy w zakładach produkcyjnych, co miało decydujące znaczenie dla zwiększenia w tym czasie eksportu o 40 proc. Wyniki Hiszpanii, której eksport zwiększył się w minionych trzech latach o 32 proc., też są godne podziwu. Teraz śladami Niemiec chce pójść dumna Francja, choć to trudne wyzwanie: obciążone ogromnymi kosztami fiskalnymi i socjalnymi francuskie przedsiębiorstwa tak bardzo przeniosły produkcję za granicę, że stanowi ona już tylko 11 proc. dochodu Republiki. Koncerny farmaceutyczne czy potentaci komputerowi znów inwestują w Irlandii, a ich eksport jest głównym powodem przełamania przez ten kraj recesji.
Z nowego układu na mapie przemysłowej świata zaczynają wyciągać wnioski sami Chińczycy. Rozpoczęcie produkcji w Czechach ogłosił największy potentat w produkcji sprzętu AGD w Republice Ludowej – Haier. Do tej pory pralki, lodówki czy telewizory dla europejskich i amerykańskich odbiorców wytwarzał, pod różnymi markami, w rodzimym kraju. Ale to już nie jest recepta na sukces. Realizacja zamówień trwa dłużej, koszty transportu są większe, rozpoznanie gustów konsumentów trudniejsze. W takich warunkach nie da się skutecznie konkurować z południowokoreańskimi potentatami, jak LG czy Samsung, którzy już zbudowali fabryki w Polsce. Najlepszym rozwiązaniem jest więc produkcja dla Zachodu na Zachodzie.
Rosnące koszty produkcji w Chinach, oszczędności w Europie i poprawa wydajności pracy, rewolucja technologiczna w USA, Niemczech i innych najbogatszych krajach Starego Kontynentu oraz znalezienie nowych źródeł energii – tak jak w XVIII-wiecznej Anglii w jednym czasie zbiegło się kilka okoliczności, które powinny dać zapłon nowej rewolucji przemysłowej w Europie. Miejmy nadzieję, że z równie dobrym jak przed 250 laty skutkiem.
Zwykło się sądzić, że Zachodowi nie przystoi przemysł. Ale to nonsens – mówi Peter Marsh