Ministerstwo Finansów jest zdania, że w 2013 roku gospodarka będzie się rozwijać w tempie 2-2,5 proc. PKB. Czy to nie zbyt optymistyczne założenie?

Reklama

Przypuszczam, że ostrożny scenariusz będzie wymagać przyjęcia dolnej granicy tego przedziału, choć wkrótce i ten poziom będzie zapewne przez wielu analityków uznany za niewystarczająco konserwatywny. Za taki może być postrzegany np. wzrost PKB o 1,5 proc. Rozumiem jednak, dlaczego ministerstwo nie chce przyjmować tak pesymistycznego podejścia. W sytuacji, gdy mamy do czynienia z bardzo dużą niepewnością i destabilizacją rynków finansowych, pokazywanie pesymistycznej prognozy może – poprzez negatywną reakcję rynków – zamienić się w samospełniającą się przepowiednię. Inwestorzy zagraniczni, porównując prognozy prezentowane przez różne kraje, nie będą dostrzegać takich „niuansów” jak ten, że ewentualny wzrost deficytu w Polsce jest większy niż w jakimś innym kraju, bo polski rząd przyjął nieco bardziej konserwatywne założenia makroekonomiczne. Przed ewentualną krytyką założonego wzrostu PKB w 2013 r. na poziomie ok. 2 proc. proponuję jednak przypomnieć sobie rok 2009, kiedy tak wielu analityków przewidywało „oczywistą” recesję w Polsce. Faktyczne, znacznie lepsze wyniki polskiej gospodarki w tym okresie oraz w kolejnych latach powinny nas nauczyć pokory.

Czy mimo spowolnienia gospodarczego powinno się walczyć ze wzrostem deficytu?

Na pewno nie powinno się dokonywać dodatkowych, istotnych cięć wydatków. One i tak od 2011 r. są bardzo ograniczane. W ub. r. mieliśmy po raz pierwszy do czynienia ze spadkiem spożycia publicznego. W 2012 r. i – według obowiązujących planów – w 2013 r. wkład popytu publicznego we wzrost PKB ma być ujemny. To oznacza, że wydatki inwestycyjne i bieżące sektora finansów publicznych wyhamują na tyle mocno, że popyt publiczny będzie obniżał PKB. Dynamika wydatków sektora finansów publicznych w Polsce jest już zdecydowanie niższa niż wymogi unijne. Dodatkowe dokręcenie śruby byłoby niekorzystne i pogłębiłoby już i tak znaczące spowolnienie PKB.

Reklama

To może trzeba szukać dodatkowych dochodów?

Takie działania, jak znaczące podniesienie akcyzy (ponad poziom wynikający z wymogów UE) czy wzrost składki rentowej mogłyby w krótkim czasie zwiększyć dochody, ale w dłuższym okresie uderzyłoby to we wzrost gospodarczy. A my powinniśmy przede wszystkim martwić się o dynamikę PKB i sytuację na rynku pracy, co oznacza, że należy walczyć z deficytem, ale nie za wszelką cenę. Jeśli deficyt w przyszłym roku miałby wynieść 3,7 proc. PKB, to może jeszcze warto o te 0,2 pkt. proc. powalczyć, żeby nie wpaść ponownie w procedurę nadmiernego deficytu. Ale gdyby trzeba go było zbijać o 0,5 proc. PKB lub więcej, to procedura nadmiernego deficytu powinna zejść na drugi plan. O ile jednak podwyżek podatków powinniśmy unikać, to poszerzanie bazy podatkowej, skutkujące wzrostem dochodów, jest jak najbardziej pożądane.

Nie lepiej w ogóle odpuścić pilnowanie poziomu deficytu, by utrzymać wzrost gospodarczy?

Reklama

Nie, nie można pozwolić na ekspansję wydatków. To bardzo ważne: jeśli deficyt nie spadnie w przyszłym roku z powodu spowolnienia i niższych niż oczekiwano wpływów podatkowych, rząd powinien przedstawić katalog działań, które zapewnią spadek deficytu w kolejnych latach.

Czyli?

Na przykład może przedstawić szczegóły dotyczące wprowadzenia wiarygodnej, docelowej reguły fiskalnej, która utrzyma wydatki w ryzach i nie pozwoli na wzrost długu. Dobrze widziany byłby także plan dokończenia reformy systemu ubezpieczeń społecznych. Zrównanie i podwyższenie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn to nie wszystko, pamiętajmy, że w systemie ciągle mamy uprzywilejowane grupy. Takie zapowiedzi rządu, poparte następnie konkretnymi działaniami, przekonałyby rynki, że sytuacja w finansach publicznych jest pod kontrolą.

Czy rząd ma jakieś pole manewru, by osłabić skutki spowolnienia gospodarczego?

W 2013 roku będzie ono niewielkie. Choć np. przedstawienie wiarygodnego pakietu działań mających przynieść efekty w dłuższym okresie powinno spotkać się z pozytywną reakcją rynków, a tym samym wpłynąć już na bieżący koszt kapitału. Tradycyjnie już liczymy na działania zmniejszające bariery prowadzenia działalności gospodarczej i uelastyczniające rynek produktów, co sprzyjałoby poprawie klimatu inwestycyjnego i tworzeniu nowych miejsc pracy. Z kolei w odniesieniu do skutków spowolnienia dla dochodów sektora, warto przyjrzeć się ubytkowi wpływów z VAT, który w tym roku jest szczególnie znaczący, znacznie głębszy niż wynikałoby to z kształtowania się bazy podatkowej podatku VAT. Przy tak dużym ubytku, utrzymanie deficytu budżetu państwa w 2013 r. na poziomie 32 mld zł – jak zakłada Wieloletni Plan Finansowy Państwa – będzie bardzo trudne. Niemniej pamiętajmy, że dużo ważniejszy niż budżet państwa jest deficyt całego sektora finansów publicznych.

Ale na początku kryzysu rząd z pełną świadomością zastosował tzw. impuls fiskalny, by ożywić gospodarkę.

W dużym stopniu była to pochodna decyzji z 2007 r., kiedy jeszcze nikt nie spodziewał się kryzysu. To było klasyczne działanie procykliczne, którego skutki odczuwamy do dziś: zdecydowano się na obniżkę klina podatkowego w czasie bardzo dobrej koniunktury, nie wprowadzając przy tym żadnych oszczędności po stronie wydatkowej. W cenach 2011 roku wartość wszystkich tych działań – czyli m.in. obniżki składki rentowej, obniżenia stawek podatkowych czy wprowadzenia ulgi na wychowywanie dzieci – to około 40 mld zł, czyli około 2,6 proc. PKB. Do tego doszły największe w UE inwestycje publiczne. Impuls był więc potężny. I oczywiście pomógł nam w najgorszym momencie kryzysu, który z kolei nie był najlepszym momentem na wycofanie się z tych decyzji. Powstała jednak wyrwa w dochodach, którą teraz trzeba zasypywać. Stąd m.in. podwyżka składki rentowej w tym roku czy znaczące ograniczanie wydatków od 2011 r. – szkoda, że tej dyscypliny wydatkowej zabrakło w okresie przed kryzysem.

Czy ta podwyżka, albo zmiany w ulgach podatkowych, nie są teraz też działaniem procyklicznym? To zwiększanie obciążeń podatkowych w czasach dekoniunktury.

Taki jest często skutek działań procyklicznych w czasach prosperity. Jeśli wtedy nie powstrzymuje się przed rozdawnictwem i nie obniża wystarczająco deficytu, to w okresie spowolnienia spadek wpływów podatkowych skutkuje nadmiernym poziomem deficytu, wymagającym podjęcia działań w kierunku jego obniżenia. W rezultacie procykliczna ekspansja w czasie boomu skutkuje koniecznością procyklicznego zacieśnienia w okresie dekoniunktury – z niekorzyścią dla gospodarki. Co do ulg – one działają dobrze wtedy, gdy są właściwie adresowane. To, co robi w tej sprawie rząd, to dobry krok. Dalsza racjonalizacja systemu podatkowo-zasiłkowego, skutkująca zwiększeniem aktywności zawodowej Polaków i bardziej sprawiedliwym adresowaniem pomocy państwa jest niewątpliwie pożądana.

Choć gospodarka wyraźnie zwalnia, w maju Rada Polityki Pieniężnej podniosła stopy procentowe. Kiedy powinna zacząć je obniżać?

Patrząc na ostatnią projekcję inflacji, pierwsza obniżka stóp procentowych powinna nastąpić już w lipcu. W horyzoncie projekcji inflacja spada poniżej celu NBP, a gospodarka nadal rozwija się poniżej swojego potencjału. To oznacza, że mamy do czynienia z presją dezinflacyjną. Pamiętajmy jednak, że – w przeciwieństwie do wielu innych banków centralnych – RPP nie jest autorem projekcji; ta jest przygotowywana przez ekonomistów NBP. Bieżąca inflacja powyżej celu NBP nie jest spowodowana presją popytową, a ryzyko znacznego wzrostu wynagrodzeń i wystąpienia tzw. efektów drugiej rundy jest – moim zdaniem – w obecnej sytuacji na rynku pracy niemal zerowe. Dlatego mam nadzieję, że nie trzeba będzie czekać do danych za III kwartał i na bardziej odważne decyzje ze strony Rady będzie można liczyć już podczas wrześniowego posiedzenia.

Po niedawnej podwyżce zmiana kursu o 180 stopni może być dla niektórych decydentów niekomfortowa.

Ale niektóre banki centralne potrafią taką zmianę przeprowadzić szybko, wspierając ją odpowiednią komunikacją. Na jednej obniżce pewnie się nie skończy, choć jestem świadom, że koszt pieniądza nie jest obecnie główną barierą ożywienia akcji kredytowej. To, czy będzie to długi cykl zależy od tego, jakie rozwiązania wyjścia z kryzysu wypracują nasi partnerzy w Unii Europejskiej. Przede wszystkim, na jak daleko idące kroki w kierunku unii fiskalnej i rezygnację z części niezależności zdecydują się kraje strefy euro i w konsekwencji jak odważne będą działania Europejskiego Banku Centralnego. EBC ma klucz do opanowania sytuacji na rynkach, ale nie uzdrowi europejskiej gospodarki. To muszą zrobić rządy poszczególnych krajów.

Jak długo może potrwać spowolnienie?

Podstawowe znaczenie mają tu czynniki zewnętrzne. Tak długo, jak nie nastąpi ożywienie u naszych głównych partnerów handlowych, na powrót do wzrostu PKB w pobliże 4 proc. nie ma co liczyć. Ze źródeł, które pomogły nam utrzymać wzrost PKB w ostatnich latach, wiele się już wyczerpało. W szczególności, nie ma już miejsca na tak silny impuls fiskalny jak w 2009 r. Scenariusz dynamicznego odbicia w krótkim czasie oceniam jako mało prawdopodobny. W strefie euro na razie stosuje się półśrodki i nie widać żadnych fundamentalnych rozwiązań w walce z kryzysem. Możliwe, że poczekamy na nie do wyborów w Niemczech, choć mam nadzieję, że bardziej konkretne rozwiązania zostaną zaproponowane jeszcze pod koniec bieżącego roku.

Rozmawiał Marek Chądzyński