Eksperci nie mają wątpliwości – w tym roku inflacja będzie o przynajmniej 1,7 – 2,1 pkt proc. wyższa od przyjętej w ustawie budżetowej na 2011 r. Zamiast 2,3 proc. wyniesie minimum 4 proc. To przede wszystkim efekt wzrostu cen surowców na rynkach światowych, co wpływa też m.in. na wzrost cen żywności, paliw, energii, używania mieszkań – tych wszystkich artykułów i usług, z których zakupu najtrudniej jest zrezygnować. „DGP” z ekspertami analizuje, jakie skutki będzie miał wysoki wzrost cen na gospodarkę, konsumentów i pracowników.
Obniża się dynamika wzrostu realnych dochodów. – Płace przestały nadążać za wzrostem cen. W konsekwencji będziemy musieli albo ograniczyć konsumpcję, albo zacząć przejadać oszczędności – mówi Ignacy Morawski, ekonomista Polskiego Banku Przedsiębiorczości. Dodaje, że wzrost cen, przede wszystkim żywności, najbardziej odczuwają osoby o najniższych dochodach, one bowiem na jedzenie przeznaczają największą część zarobków. W konsekwencji u części rodzin może się pojawić nie tylko chęć przejedzenia oszczędności w celu utrzymania dotychczasowego poziomu życia, lecz także nadmierne zadłużenie.
Dynamiczny wzrost cen, a w jego konsekwencji podwyżka stóp procentowych spowodują także wzrost kosztów obsługi zadłużenia z tytułu kredytów hipotecznych. To dodatkowo zuboży nasze portfele i sprawi, że rodziny mniej wydadzą na bieżące potrzeby. Wysoka inflacja spowodowana wzrostem cen surowców sprzyja wyłącznie ich producentom – np. rolnikom, którzy swoje produkty mogą sprzedać drożej, spółkom z branży wydobywczej czy przetwórcom ropy naftowej.
Pozostałe przedsiębiorstwa zaczynają być coraz mniej konkurencyjne. – Rosną im koszty wytworzenia i finansowania. Muszą częściowo ten wzrost przekładać na konsumentów, stąd dalszy wzrost inflacji – zauważa Ernest Pytlarczyk, główny ekonomista BRE Banku. Tłumaczy, że takie przełożenie musi się odbywać stopniowo, dlatego producenci zmniejszają własne marże, a to wpływa na ich zyski. – Tę presję już widać m.in. w wynikach producentów żywności przetworzonej – dodaje Pytlarczyk.
Reklama
Brak wyraźnego wzrostu konsumpcji dusi produkcję, co wpływa na płace i zatrudnienie. – Jeśli firmy wykorzystują tylko część mocy produkcyjnych i nie widzą wzrostu zamówień, są mniej podatne na naciski płacowe. Mimo że wzrost płac nie nadąża za inflacją, nie zamierzają pracownikom rekompensować tej straty – podkreśla Ignacy Morawski. Te spostrzeżenia potwierdzają dane z gospodarki. W tym roku wyższe wynagrodzenia wywalczyli sobie głównie pracownicy branży motoryzacyjnej – co jest związane z wysokim popytem na ich produkty – oraz branży wydobywczej, która korzysta na wzroście cen surowców. – W większości firm nie ma presji płacowej lub jest ona niewielka z powodu utrzymującego się wysokiego bezrobocia. Pracownicy boją się, że gdy zaczną wysuwać roszczenia, szybko zostaną zastąpieni innymi osobami – mówi Adam Czerniak, ekonomista Invest-Banku.
Nawet duże przedsiębiorstwa spowolniły wzrost zatrudnienia. I dopóki popyt nie ruszy, trudno oczekiwać, aby zwiększały je w tempie dwucyfrowym. Ekonomiści nie wierzą, że w tym roku bezrobocie spadnie do 10,9 proc., jak założył rząd. W maju wynosiło 12,2 proc. i może się zmniejszyć do ok. 11,5 proc.