Nie wiem, jakich Angela Merkel ma doradców, ale niewątpliwie niemiecka kanclerz stąpa w ostatnich dniach po dość cienkiej linie. Mowa oczywiście o linii zaufania rynków finansowych. Wpierw mocne słowa w weekend, iż ekstra-pakiet stabilizacyjny jest tylko kupowaniem czasu, a nie żadnym remedium (swoją drogą dość słuszne), a wczoraj decyzja, aby zakazać "nagiej” krótkiej sprzedaży w kontekście euro-obligacji, instrumentów pochodnych dotyczących przenoszenia ryzyka kredytowego opartych na tych obligacjach, oraz akcji 10 największych niemieckich instytucji finansowych.
Z kolei dzisiaj dość emocjonalne sformułowania, iż „euro jest w niebezpieczeństwie”, a „upadek tej waluty, będzie upadkiem Europy” w niemieckim parlamencie, które w ciągu kilku minut ponownie zachwiały kursem euro. Można zrozumieć, iż to wszystko ma na celu wywołanie wśród polityków (zwłaszcza europejskich) poczucia prawdziwego zagrożenia i tym samym wzbudzenia jedności i solidarności w podejmowanych działaniach. Widać wyraźnie, iż Niemcom zależy na tym, aby jak najszybciej wdrożyć projekty konsolidacji finansów publicznych w wymiarze europejskim, a także uregulować rynki finansowe.
Kanclerz Merkel zaznaczyła wyraźnie, iż jest za wprowadzeniem podatku od transakcji finansowych, a UE powinna go wprowadzić nawet w sytuacji braku porozumienia w tej sprawie na szczycie państw grupy G-20. Na razie jedyne co udało się zrobić, to „przepchnięcie” wczoraj do dalszych prac projektu ustawy regulującej rynek funduszy hedgingowych. Niemniej jak każda nowa regulacja niekoniecznie spodobała się rynkom finansowym. Inwestorzy obawiali się też zaostrzenia regulacji sektora w USA, co staje się coraz bardziej realne po tym, jak wczoraj przewodniczący Demokratów w Senacie przyznał, iż za tym projektem może głosować też kilku Republikanów.
Wynik ostatnich działań podejmowanych przez Niemcy jest taki, iż inwestorzy zaczynają się bać, iż politycy wiedzą coś więcej o potencjalnych problemach, które mogą wybuchnąć w niedługiej przyszłości. Bo każde obostrzenia na rynkach finansowych, teoretycznie są wprowadzane w jakimś celu. W efekcie dość szybko udało się wczoraj posłać „euro do piekła”, czyli na nowe minima (1,2146 na EUR/USD). Wyraźny wzrost globalnej awersji do ryzyka udzielił się też innym globalnym parom walutowym (dolar znów staje się bezpieczną przystanią), giełdom, surowcom i wreszcie naszemu złotemu. Poziom 4,04-4,05 zł został sforsowany i rynek poszybował w okolice 4,07 zł za euro, z kolei w przypadku dolara zbliżyliśmy się w okolice 3,35 zł (!). Widać wyraźnie, iż wtórna fala osłabienia złotego jest i może być nadal kontynuowana, mimo, iż wydawało się, że spotkania europejskich ministrów finansów przyniosą rynkom kilka dni wytchnienia. Widać wyraźnie, iż problemy strefy euro stają się tematem numer jeden, który przysłania całą resztę. Tym samym gwoli informacji, wypada dodać, iż dzisiaj poznamy dane o inflacji CPI w USA (godz. 14:30), a wieczorem o godz. 20:00 opublikowany zostanie protokół z ostatniego posiedzenia FOMC.
EUR/PLN: Perspektywa umocnienia złotego w okolice 3,94 w ciągu kilkunastu dni wyraźnie się oddala. Naruszenie okolic 4,05 to sygnał dość pewnego testu strefy 4,08-4,12 w najbliższych dniach. Silne wsparcie to oczywiście rejon 4,04-4,05.
USD/PLN: Tak silny dolar jak ostatnio to sugestia, iż całkiem realne staje się naruszenie maksimum z pierwszych dni maja w rejonie 3,38. Tak może się stać, jeżeli trend na EUR/USD nie ulegnie wyraźnej zmianie. Wsparciem stają się okolice 3,2950-3,3000.
EUR/USD: Trend spadkowy na EUR/USD jest tak silny, że ewentualna próba jego odwrócenia nawet w perspektywie tygodnia, musi zostać poprzedzona kilkudniową konsolidacją. Tymczasem nawet na to „nie ma siły”. Po ewidentnym już złamaniu 1,2330, a także poniedziałkowego minimum na 1,2234, celem stają się okolice 1,20. W średnioterminowej perspektywie ewentualne próby odbicia mogą być dopiero wyprowadzone z rejonu dołka z listopada 2005 r. w okolicach 1,1650.
GBP/USD: Obawy, czy nowy rząd poradzi sobie z reformami finansów publicznych, a także planowane ograniczenia dla funduszy hedge, które uderzają w londyńskie City, to nie są dobre informacje dla funta, który dodatkowo jest dość podatny na wahania globalnych nastrojów. W efekcie dość realnym celem na najbliższe dni stają się okolice 1,40-1,41. Zmiana tej koncepcji mogłaby nastąpić dopiero po naruszeniu oporu na 1,4475.