Po 17 stycznia miało być lżej. Wielu liczyło na złagodzenie rządowych restrykcji w związku z pandemią. Nic z tego. Od poniedziałku wraca stacjonarne nauczanie w klasach I–III w szkołach podstawowych. Dla gospodarki za to nie ma dobrych wieści, bo do końca stycznia utrzymano w mocy większość zakazów. Restauracje nadal muszą serwować jedzenie tylko na wynos i z dowozem. W galeriach handlowych czynne są jedynie wybrane sklepy. Funkcjonować mogą wyłącznie hotele pracownicze, inne mogą ewentualnie udzielać noclegu medykom. Stoki narciarskie pozostaną zamknięte, podobnie baseny, siłownie i kluby fitness, chyba że ktoś trenuje profesjonalnie. Przedsiębiorcy mają dość. Wolą ryzykować niż zbankrutować.
Przytul alpakę, wytnij przerębel
Od prawie trzech miesięcy lokale gastronomiczne nie pracują normalnie. W dobie mobilnego internetu i pracy zdalnej dostawa posiłków to bez wątpienia duży komfort, ale chodzenie do restauracji to ceremoniał i namiastka luksusu, na który chcemy sobie od czasu do czasu pozwolić. Dla restauratorów brak klientów na miejscu nie oznacza od razu braku pracy, ale równa się nawet o 80–90 proc. niższym obrotom niż przed pandemią. Bo pozamykani w domach ludzie mają więcej czasu, aby samemu gotować, a niepewna sytuacja na rynku pracy każe oszczędnie wydawać zarabiane pieniądze. W dodatku na wynosach zarabia przeważnie gastronomia z szybkim cateringiem – pizza, kuchnia azjatycka, domowe obiady – która nie ucierpiała przesadnie w związku z koronawirusem. Duże restauracje to przede wszystkim miejsca spotkań. Liczyły się dobre towarzystwo, ale też klimat, nastrój. A teraz spotkania w dużym gronie są zakazane, a klimatu i nastroju nie da się dostarczyć razem z zamówieniem.
Niektórzy restauratorzy nic sobie z obostrzeń nie robią. Artur prowadzi w Warszawie kameralną winiarnię z włoskim jedzeniem. Przed pandemią ruch był tu spory, a teraz restauracja zamieniła się w sklep. Choć właściciel robi wyjątek dla znajomych. – Zaprzyjaźnione osoby wpuszczam potajemnie do środka – śmieje się Artur. – Aby nie wzbudzać podejrzeń przechodniów, prosiłem o zajmowanie miejsc za filarem, bo wtedy nie widać z ulicy, że ktoś siedzi w środku, a po co dodatkowo ryzykować? Teraz zainwestowałem w żaluzje, więc nikt nie dojrzy, że w lokalu są ludzie. Ale bez przesady z tymi ludźmi. Otwieram zaufanym, jeśli chcą się koniecznie spotkać ze znajomymi, a nie mają gdzie, bo w domach nie bardzo mogą. Tym sposobem przychodzi po kilkanaście osób w tygodniu. Dzwonią wcześniej i umawiają się na konkretną godzinę. Zawsze wpadnie trochę dodatkowego grosza. Na razie nikt mnie nie zadenuncjował, nie nasłał kontroli.
Alternatywą dla spragnionych spotkań na mieście są… pokoje na godziny. Można zadzwonić i wynająć mieszkanie, a właściciel nie docieka, w jakim celu. – Planowaliśmy z kolegami wigilijnego śledzika – opowiada Roman, pracownik korporacji. – Podzwoniłem więc po ogłoszeniach znalezionych w internecie i udało się wynająć kawalerkę w centrum Warszawy na całą noc. Choć nie było łatwo, bo wynajmujący grymasili: woleli na dzień, dla dwóch osób, najchętniej pary, a nie czterech, w dodatku samych mężczyzn, bo obawiali się regularnej imprezy: będzie głośno, zbiegną się sąsiedzi i ktoś zadzwoni na policję. Wtedy właściciel musiałby się gęsto tłumaczyć. Ale było spokojnie, chcieliśmy po prostu poświętować w wąskim gronie. Można powiedzieć, że na te kilka godzin sami otworzyliśmy restaurację na ósmym piętrze w wieżowcu. Ktoś przyniósł jedzenie, ktoś napoje, a ktoś jeszcze muzykę. Brakowało jedynie barmana.
Coraz więcej restauracji nie wytrzymuje obostrzeń i mimo zakazu otwiera swoje lokale: w Katowicach, w Rybniku, w Cieszynie, w całej Polsce. W drugi weekend stycznia głośno było o cieszyńskiej restauracji U Trzech Braci. Właściciele zaprosili klientów do środka. Zaraz przyszła policja i pracownicy sanepidu i zaczęli wlepiać mandaty.