Stagflacja – to słowo, które po wstępnych danych o grudniowej inflacji coraz częściej przewija się w ekonomicznych dysputach. Określa stan, w którym nie ma wzrostu gospodarczego, ale ceny gwałtownie rosną. Jest niszcząca: inflacja pożera wartość pieniądza, ograniczając w ten sposób konsumpcję i ogólnie popyt, przez co gospodarka wpada w zaklęte koło, bo słaby popyt pogłębia zjawiska recesyjne. Ze wszystkimi tego skutkami, w tym wyższym bezrobociem. Bank centralny ma przy tym związane ręce – z jednej strony powinien walczyć z inflacją, podnosząc stopy, z drugiej, jeśli podwyższy cenę kredytu, to zaszkodzi popytowi.
W Polsce zaczęto mówić o ryzyku stagflacji po tym, jak GUS poinformował, że w grudniu ceny wzrosły zaskakująco mocno, o 3,4 proc. rok do roku. Eksperci na podstawie tego wstępnego odczytu zaczęli wyliczać też tzw. inflację bazową. To wskaźnik, który nie uwzględnia cen żywności i paliw, które są bardzo wrażliwe na pozaekonomiczne czynniki (jak pogoda czy polityczne napięcia). Dzięki temu jest lepszy do oceny tego, czy np. popyt w gospodarce nie jest już zbyt duży i nie należy go chłodzić podwyżkami stóp procentowych. Według wyliczeń ekonomistów PKO BP inflacja bazowa wynosi obecnie 3,2 proc. i jest najwyższa od 2002 r. Ich zdaniem już w styczniu może ona przekroczyć 4 proc.
Co do tego, że wyższe odczyty inflacji jeszcze przed nami, wśród ekonomistów panuje raczej zgodność. Szczyt ma nastąpić w I kwartale, potem – również ze względu na wyższą bazę z poprzedniego roku – nastąpi wyhamowanie tempa wzrostu cen. Asumpt do rozważań o stagflacji dają jednocześnie prognozy wzrostu gospodarczego, które wskazują, że gospodarka już zwalnia i będzie jeszcze zwalniać. Ekonomiści szacują, że w całym roku PKB wzrośnie o 3–3,5 proc., niektórzy eksperci – jak ci z banku Credit Agricole – obstawiają, że w III i IV kwartale tempo wzrostu PKB spadnie do 2,7 proc.
Przy tym wcale nie jest jasne, czy wyhamowanie inflacji w połowie roku będzie głębokie. Bo przed nami wiele znaków zapytania, np. o to, czy ponownie wystąpi susza rolnicza, która przełoży się na wzrost cen warzyw i owoców. Albo co dalej z cenami wieprzowiny, mocno zaburzonymi przez walkę z afrykańskim pomorem świń w Chinach.
Dla Marka Belki, eurodeputowanego i byłego prezesa NBP, najbardziej prawdopodobny scenariusz to „trwałe zagoszczenie” podwyższonej inflacji na poziomie 4–5 proc. – Co nam grozi? Łagodna stagflacja, czyli obniżenie tempa wzrostu PKB przy jednoczesnym podwyższeniu wskaźnika cen – mówił Belka w wywiadzie dla serwisu Business Insider na początku stycznia.
Eksperci, z którymi rozmawialiśmy, w stagflację w Polsce, w takim klasycznym ujęciu, nie wierzą. Zwracają uwagę, że gospodarka – choć wolniej – będzie jednak cały czas rosnąć.
Trudno mówić o stagflacji w sytuacji, gdy wzrost – choć spowolni – będzie zbliżony do potencjalnego. Będziemy mieli podwyższoną inflację i delikatne spowolnienie tempa wzrostu PKB – mówi Marcin Czaplicki, ekonomista PKO BP.
Przyzwyczailiśmy się, że wzrost mamy mocny, powyżej 4 proc., i jak on spowolni np. do 3 proc., to jest to wydarzenie. W tym ujęciu nie należy mówić o stagflacji, bo wolniejszy wzrost gospodarczy to nie stagnacja – dodaje Marcin Mrowiec, główny ekonomista Banku Pekao.
Obaj jednak przyznają, że zestawieniu „wysokie ceny – niższy wzrost PKB” należy poświęcić więcej uwagi. I stagflacyjne scenariusze nie są tak do końca pozbawione podstaw. Mrowiec mówi, że w polskiej gospodarce występuje kilka strukturalnych czynników, które mogą podbijać inflację i jednocześnie ograniczać wzrost. Przede wszystkim niekorzystna demografia, która zmniejsza podaż pracy. Proces spadku liczby pracujących będzie postępował, bo roczniki przechodzące na emeryturę będą bardziej liczne od wchodzących na rynek pracy.
Niedobór siły roboczej będzie powodem coraz większej presji na wzrost płac. Co z kolei będzie się przekładać na coraz wyższe ceny, szczególnie w sektorze usług – mówi Marcin Mrowiec. I dodaje, że w przemyśle też w końcu zaczną rosnąć ceny, bo niedoborów na rynku pracy nie da się łatwo skompensować kapitałem, czyli użyciem bardziej wydajnych procesów produkcji.
Cały czas wkład inwestycji do PKB jest słaby. Porównując dane z Polski do innych krajów regionu, wypadamy najsłabiej. Aparat wytwórczy modernizuje się w wolnym tempie. A gdy praca jest droższa, to firmy przenoszą to na ceny. Przez wiele lat nie mogły tego robić ze względu na dużą konkurencję, teraz może następować coś w rodzaju odreagowania – mówi ekonomista Pekao.