Co będzie oznaczało orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej dotyczące kredytów walutowych dla banków i dla ich klientów – przy założeniu, że będzie ono takie jak opinia rzecznika generalnego?
Zostawiając z boku moje poglądy i odnosząc się tylko do faktów: w batalii o kredyty frankowe jesteśmy w miejscu, w którym nawet banki nie próbują bronić klauzul odwołujących się do ich własnych tabel kursowych. Teraz spór toczy się o to, jakie będą konsekwencje uznania tych klauzul za postanowienia niedozwolone – dla umowy kredytowej, dla praw i obowiązków stron.
Wyjaśnijmy, na czym polega problem z tymi klauzulami indeksacyjnymi.
Mówimy o kredytach, w których klienci chcieli mieć niskie oprocentowanie, w związku z tym chcieli wyrażenia kredytu w walucie czy odniesienia do waluty, która zapewniała niskie oprocentowanie, czyli najczęściej do franka…
Podstawowa sprawa, czy „chcieli”? Frankowicze wskazują dziś, że banki mówiły im, że nie mają zdolności kredytowej, żeby wziąć w kredyt złotych. Ale mieli na kredyt we frankach.
Przed 2008 r. nieliczne banki, które nie udzielały kredytów walutowych, systematycznie traciły rynek. Kredytów w złotych prawie nie było. Banki, które widziały pewne ryzyko w produktach walutowych i ich nie udzielały, cierpiały. Widać więc, że wśród klientów chęć brania kredytów walutowych była bardzo duża. W znaczącym stopniu zainteresowanie nimi wynikało z tego, że kredyty złotowe były wysoko oprocentowane.
Pojawiają się też argumenty, że klienci nie wiedzieli, co dostają, i że zagraniczne banki tylko w Polsce sprzedawały produkt, który okazał się toksyczny.
W Austrii też takie kredyty występowały, więc nie jest prawdą, że oferowano je tylko w naszym regionie. Wiadomo, że były bardzo popularne na Węgrzech. Ale na przykład w Czechach już nie. W Czechach, przy podobnej inflacji jak w Polsce, stopy procentowe były niższe niż u nas, więc nie było tej zachęty w postaci dużej różnicy w oprocentowaniu. W Polsce, ze względu na historię hiperinflacyjną, stopy pewnie powinny być wyższe. Ale miało to pewne konsekwencje.
Czy klienci wiedzieli, co dostają? Przypomnijmy sobie, że nadzorcy próbowali ograniczyć sprzedaż tych kredytów, wprowadzając tzw. Rekomendację S. Ale w tych działaniach napotykali silny opór polityków, którzy głosili, że klienci powinni mieć prawo wyboru. W tamtych dyskusjach wyraźnie podkreślano, że to klienci chcą tych kredytów. Była szeroka dyskusja, była też mowa o ryzyku.
Z drugiej strony można się też odnieść do argumentów banków. One mówią: sprzedawaliśmy normalny kredyt i nie wiemy, dlaczego teraz nagle mamy cierpieć z tego powodu. Odpowiedź powinna być następująca: to była wspólna decyzja banku i klienta, żeby wybrać niebezpieczną przygodę pod tytułem wieloletni kredyt walutowy.
Dla banków okazała się niebezpieczna ze względu na spready, czyli różnice między kursem kupna i sprzedaży waluty.
Nie tylko. Mówimy o kredytach z komponentem walutowym, który służy do tego, żeby zastosować niskie oprocentowanie. Ale rynek nieruchomości mieszkaniowych w Polsce operował już wtedy złotym. Element przeliczenia kredytu walutowego na złote był więc nie do uniknięcia. I mamy dwa warianty: albo kwotę kredytu wyrażamy w walucie – nazywamy to dzisiaj kredytami denominowanymi we franku, albo w złotych, a później przeliczamy, czyli indeksujemy go kursem franka – to kredyty indeksowane.
Te pierwsze to „czystsza forma” kredytu walutowego: skoro mamy naliczać oprocentowanie oparte na stopach w innym kraju, to wyrażamy kredyt w jego walucie.
Ale był problem praktyczny: jeżeli od momentu przyznania kredytu do jego wypłaty złoty się umacniał, to tego kredytu nie wystarczało na kupienie nieruchomości. Żeby uruchomić kredyt, klient musiał przynieść brakującą kwotę. W związku z tym pojawiła się modyfikacja: kredyt, w którym mieliśmy kwotę wyrażoną w złotówkach – z zastrzeżeniem, że będzie to indeksowane do kursu waluty obcej. Z praktycznego punktu widzenia było prościej: kupujący wiedział, że wystarczy mu na kupno nieruchomości.
Z punktu widzenia konstrukcji umowy można to porównać do sposobu, w jaki kupuje się waluty w kantorze. Możemy powiedzieć: poproszę 100 euro albo poproszę euro za 430 zł. Oba sposoby są dopuszczalne. I w obu dokonujemy takiej samej transakcji.
Z tym, że tu bank był kantorem. Banki do przeliczania kursów w większości przypadków używały własnych tabel kursowych.
Od strony czysto formalnej oznacza to, że w kredycie indeksowanym to od decyzji banku – skoro mówimy o jego tabeli kursowej – zależała wielkość zobowiązania klienta.
Czy banki rzeczywiście miały tu znaczącą swobodę? Jeśli kurs franka w NBP albo na rynku międzybankowym wynosił, powiedzmy, 2 zł, to mogły pewnie ustalić go na 1,9 zł. Ale chyba raczej nie na 1,5 zł? Tabele kursowe nie służyły przecież tylko do rozliczania kredytów walutowych.
Praktyka, jeśli chodzi o wielkość tego odchylenia, była różna. Ale istotne są tu kwestie prawne.
Przez długi czas obowiązywało u nas błędne tłumaczenie dyrektywy unijnej dotyczącej klauzul niedozwolonych. Wskazywało ono, że to, czy mamy do czynienia z klauzulą niedozwoloną, powinniśmy badać, biorąc pod uwagę sposób wykonania umowy. Sądy więc przyglądały się temu, jak klauzule były w danym przypadku wykonywane, czyli jak były ustalane kursy. Klienci przegrywali sprawy, bo nie byli w stanie udowodnić, czy ich interesy zostały rażąco naruszone.
Ale kilka lat temu sprostowano tłumaczenie dyrektywy. Sądy to dostrzegły. Ostatecznie wyjaśniła to uchwała składu siedmiu sędziów Sądu Najwyższego z czerwca zeszłego roku (sygn. II CZP 29/17 – red.). Sądy wiedzą już, że należy oceniać klauzulę, patrząc na okoliczności zawarcia umowy, a nie sposób jej wykonania. I okazało się, że kwestie, które w praktyce były bardzo istotne, z prawnego punktu widzenia nie mają żadnego znaczenia. Już samo to, że banki otworzyły sobie taką furtkę, czyli formalną możliwość dowolnego kształtowania kursów, wystarcza do uznania klauzul za niedozwolone – niezależnie od tego, jak w praktyce z tej furtki korzystano. Ale jeżeli zgodzimy się, że odesłanie do tabeli kursowej jest klauzulą niedozwoloną, to nie ma jak ustalać kursu waluty, a to przecież w całej umowie podstawowa sprawa. TSUE nie pozwala na zastępowanie przez sądy klauzul niedozwolonych jakimiś nowymi zapisami, więc bardzo trudno zastąpić czymkolwiek tabele bankowe. I tego dotyczyło pierwsze pytanie skierowane do trybunału w sprawie Dziubak kontra Raiffeisen (sygn. C-260/18 – red.): czy możemy odwołać się do zasad współżycia społecznego i ustalonych zwyczajów – tak naprawdę chodziło o to, żeby móc uzasadnić zastosowanie w umowie kursu NBP. Jeżeli zgodnie z opinią rzecznika generalnego trybunał by orzekł, że takie odwołanie jest niedozwolone, to kredyt de facto okazuje się kredytem złotowym.
Tyle że z oprocentowaniem frankowym. Czy to ma sens?
Ekonomicznie nie ma żadnego sensu. Ale na gruncie prawnym to się nie liczy. Linia orzecznicza TSUE jest zresztą taka, że dyrektywa powinna mieć charakter sankcyjny. Według obowiązującej ustawy o kredycie konsumenckim, jeżeli nie dopełniono obowiązków informacyjnych, to kredyt jest darmowy. W przypadku kredytów indeksowanych jakieś oprocentowanie by było. Więc można powiedzieć, że to z prawniczego, nie ekonomicznego, punktu widzenia łagodny wymiar kary dla banku.
Inna sprawa, że to nie fair wobec osób, które od razu wzięły kredyt w złotych.
Tak, tym bardziej że kredytobiorcy złotowi zostaliby ukarani drugi raz. Pierwszy był wtedy, gdy kupowali nieruchomości w latach 2007–2008. Wówczas w bardzo dużym stopniu wzrost cen nieruchomości był windowany tanim kredytem frankowym. I oni licytowali mieszkania z tymi, którzy mieli tańsze finansowanie. Drugi raz będą „ukarani” teraz.
Ale zauważmy, że w niektórych, aczkolwiek nielicznych, przypadkach uznanie kredytu za złotowy może oznaczać przejście na oprocentowanie według WIBOR-u – jeśli w umowie zapisano, że oprocentowanie jest uzależnione od waluty kredytu. Skoro kredyt z frankowego staje się złotowy, to przy takim zapisie w umowie odpowiednim oprocentowaniem staje się to, które jest właściwe dla złotego.
Może warto tu jeszcze powiedzieć, że ten „sankcyjny” aspekt dyrektywy nie wynika z niej wprost. To już twórcze jej rozwinięcie przez trybunał. W dyrektywie jest tylko napisane, że państwa powinny dołożyć starań, żeby niedozwolone klauzule nie były stosowane. Trybunał to zinterpretował tak, że przedsiębiorcy powinni ponosić negatywne konsekwencje, bo gdyby ich nie było, to nie zniechęcałoby to ich do stosowania klauzul niedozwolonych. To też przyczynek do dyskusji o aktywności unijnej, różnych unijnych organów, o prokonsumenckim podejściu – z blaskami i cieniami. W Polsce dominuje myślenie o funduszach unijnych, które dostajemy, i ewentualnie o tym, czy Unia ogranicza naszą suwerenność. A Unia to również ochrona konsumenta, to wiele więcej przyziemnych spraw, które czasem mają ogromny wymiar finansowy.
Wróćmy do kredytów.
Doszliśmy do punktu, w którym okazuje się, że niedozwolony charakter odesłań do tabel bankowych prowadzi do tego, że de facto umowę uznajemy za złotową. Konsekwencje sięgają więc znacznie dalej niż w kwestii spreadów. Powtórzmy: wykreślenie tabeli kursowych banków, w sytuacji kiedy sądy nie mogą wpisać żadnej innej formuły indeksacji, oznacza „odwalutowienie”. Z drugiej strony, można się też zastanawiać, czy godząc się na takie rozwiązanie, sądy tak naprawdę nie ustalają kursu na stałym poziomie (zamrażają kurs na poziomie z momentu udzielenia kredytu), a do tego też przecież nie mają prawa, bo nie mogą w żaden sposób modyfikować umowy.
Wracając do orzecznictwa TSUE: w orzeczeniach dotyczących węgierskich spraw „frankowych” trybunał rozróżniał klauzule odnoszące się do ryzyka spreadu i odnoszące się do ryzyka kursowego (sygn. C-51/17 oraz C 118/17 – red.).
Jedne niedozwolone, a drugie już tak?
To trochę bardziej skomplikowane. „Niedozwoloność” klauzul bada się w świetle tego, czy one dotyczą świadczenia głównego, np. takiego jak cena. Według twórców dyrektywy, jeżeli zgodziliśmy się na określoną cenę, to tego nie możemy kwestionować, o ile określenie głównego świadczenia było dokonane w sposób jednoznaczny. Trybunał rozumie to szeroko: nie chodzi tylko o brak precyzji językowej, ale także o sytuacje, kiedy merytorycznie nie można na podstawie danej klauzuli stwierdzić, jakie będzie świadczenie.
W 2014 r. po orzeczeniu trybunału (sygn. C-26/13 – red.) na Węgrzech ustawowo rozstrzygnięto, że banki muszą zwrócić spready. Ta sprawa jest już zamknięta. Wtedy również zdecydowano o przewalutowaniu kredytów. Wbrew różnym legendom krążącym w Polsce dokonało się to po ówczesnym kursie rynkowym. Szczęśliwie udało im się to zrobić przed wzmocnieniem franka na początku 2015 r. Niektórzy klienci wciąż uważają jednak, że nie powinni być obciążeni ryzykiem walutowym, które ponosili od wzięcia kredytu do 2014 r.
Wygrywają?
Właśnie w związku z tymi sprawami trybunał dokonał rozróżnienia na klauzulę spreadu i klauzulę ryzyka kursowego i przypomniał, że postanowienia określające główny przedmiot umowy mogą być zakwestionowane przez konsumenta tylko wtedy, gdy nie przejdą testu prostego i jasnego wyrażenia. Ze względu na wagę tej sprawy pozwolę sobie na przytoczenie dłuższego fragmentu z uzasadnienia w sprawie C-51/17: „(...) wymóg, zgodnie z którym warunki umowy powinny być wyrażone prostym i zrozumiałym językiem, zobowiązuje instytucje finansowe do dostarczenia kredytobiorcom informacji wystarczających do podjęcia przez nich świadomych i rozważnych decyzji. W tym względzie wymóg ów oznacza, że warunek dotyczący ryzyka kursowego musi zostać zrozumiany przez konsumenta zarówno w aspekcie formalnym i gramatycznym, jak i w odniesieniu do jego konkretnego zakresu, tak aby właściwie poinformowany oraz dostatecznie uważny i rozsądny przeciętny konsument mógł nie tylko dowiedzieć się o możliwości spadku wartości waluty krajowej względem waluty obcej, w której kredyt był denominowany, ale również oszacować – potencjalnie istotne – konsekwencje ekonomiczne takiego warunku dla swoich zobowiązań finansowych”.
Rozpatrywanie osobno kwestii spreadu i osobno ryzyka kursowego, ocenianego najpierw pod kątem przejrzystości umowy, na pewno jest nie na rękę wszystkim głównym uczestnikom tego sporu. Dla banków oznacza ryzyko stwierdzenia, że w niektórych sytuacjach zapisy w umowach były niejasne, co teraz może im zaszkodzić. Dla prawników reprezentujących frankowiczów – konieczność pochylenia się nad każdą sprawą z osobna, a nie wysyłania gotowców.
Czy jedno orzeczenie TUSE załatwi sprawę w każdej sytuacji, czy będzie się tam pojawiać wiele spraw: podobnych, ale też różniących się niuansami? Jak to będzie wpływać na orzeczenia naszych sądów?
Na Węgrzech jedno orzeczenie wywołało lawinę i doprowadziło do istotnych zmian w prawie. Czy i w Polsce tak się stanie? Byłbym zdziwiony. Na Węgrzech była decyzja polityczna. U nas ostatnie działania parlamentu w stosunku do prezydenckiego projektu wskazują, że nie ma woli politycznego ingerowania w te zagadnienia. Sądy będą mielić te sprawy powoli. Ich przybywa i będzie przybywać, ale jaka będzie trajektoria sporów, trudno przewidzieć.
I jak to będzie wpływać na wyniki banków, czyli kiedy zobaczymy związane z tym rezerwy?
Zapewne w pierwszej fazie banki będą tworzyć rezerwy na sprawy, które już są w sądach. Z czasem „obrezerwowanie” będzie rosło. Przykładem może być Santander Bank Polska. Wartość przedmiotu sporu to ok. 240 mln zł. Rezerwy: 71 mln zł. Czyli dziś rezerwy to ok. 30 proc. wartości pozwów. W którymś momencie, ale nie sądzę, aby w tym roku, pojawi się pytanie o to, czy portfel, który nie trafił jeszcze do sądu, też powinien być pokryty rezerwami w związku z szacunkami, jak cała sprawa może się rozwijać. Jest tylko pytanie, jak potencjalne przegrane w sądach korygować o znaną przewlekłość procesu sądowego.
Czy sytuacja osób, które wzięły kredyty denominowane, jest równie komfortowa jak tych, które mają kredyty indeksowane?
Ja bym powiedział: równie niejasna. Kredyt od początku był wyrażony w walucie, ale ponieważ nieruchomość kupowano za złotówki, to wypłata była w złotówkach. Więc znowu mamy element przeliczenia. Jeżeli wyrzucimy tabelę bankową i nie znajdziemy punktu odniesienia, żeby zastosować coś innego, na przykład kurs NBP, to nie możemy określić, w jakiej wielkości miało być świadczenie banku. Czyli ta umowa jest nieważna. Albo w ogóle nie doszło do jej zawarcia, bo nie dogadaliśmy się co do najważniejszych jej parametrów.
Wiadomo, ile bank wypłacił.
Ale nie wiadomo, ile powinien był wypłacić. Nie wiadomo, co było przedmiotem umowy. Nie możemy powiedzieć, czy płatność banku była zgodna z umową, czy nie. Wiemy, że miał wypłacić np. 100 tys. franków w złotych. Ale ile to w złotych tego dnia było, to – według tej linii rozumowania – nie możemy określić. Skoro nie ma umowy, to okazuje się, że wszystko, co sobie strony świadczyły, było bez podstawy prawnej. Bank bez podstawy wypłacił pewną kwotę. Później bez podstawy prawnej klient co miesiąc płacił raty.
Obie strony powinny zwrócić to, co dostały.
Tak, aczkolwiek w skrajnej wersji można sobie wyobrazić, że klient poproszony o zwrot tego, co miało być kredytem, powie: „Drogi banku, to się przedawniło”. Czyli minęły ponad trzy lata od wypłaty. Oczywiście pojawia się pytanie, czy nie mielibyśmy tu do czynienia z nadużyciem prawa, czyli z sytuacją, kiedy korzystamy ze swego prawa w sposób sprzeczny z przeznaczeniem tego prawa albo z zasadami współżycia społecznego. Takie działanie, zgodnie z kodeksem cywilnym, nie jest uważane za wykonanie prawa i nie korzysta z ochrony. Można też wchodzić w dyskusję, kiedy rzeczywiście bieg przedawnienia się w takiej sytuacji rozpoczął: czy w momencie wypłacenia tej kwoty, czy dopiero teraz, kiedy abuzywność została stwierdzona przez sąd. Ostateczne rozstrzygnięcia mogą być bardzo różne. Skrajnie korzystne dla klienta byłoby uznanie, że klient nie ma nic do oddania, a bank raty za ostatnie 10 lat – jak najbardziej.
Hipotekę też należy wtedy zlikwidować?
Przecież w ogóle nie było podstaw, by ją ustanowić.
Roszczenie banku wobec klienta przedawnione, ale istnieje. Można sobie wyobrazić, że takim osobom trudniej byłoby o kolejny kredyt czy nawet o umowę z operatorem komórkowym, bo banki mogłyby zgłaszać tych klientów jako dłużników do biur informacji gospodarczej.
Czy tak byłoby w rzeczywistości – nie wiem. To prawda, że pozostałoby tzw. zobowiązanie naturalne, czyli takie, którego nie można dochodzić na drodze prawnej. Ale jeśli ktoś ma mieszkanie, nie płaci rat kredytu plus dostał zwrot sporej kwoty, to może nie potrzebuje nowego kredytu? Inna sprawa, czy – jeśli takie ryzyko faktycznie istnieje – prawnicy proponujący pozwy przeciwko bankom o tym informują.
Więcej jest kredytów indeksowanych czy denominowanych?
Tych pierwszych. Choć różnie się to rozkłada pomiędzy bankami.
Czy banki mają możliwość ucieczki przed niekorzystnym rozstrzygnięciem TSUE? Pojawiła się taka koncepcja związana z niedawną nowelizacją prawa bankowego, dokonaną przy okazji zmian w ustawie o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym. Przewiduje ona, że do zmiany wierzyciela w księdze wieczystej wystarczą dokumenty bankowe. Nie potrzeba zgody dłużnika. W myśl koncepcji „ucieczki przed TSUE” banki miałyby pozbywać się kredytów walutowych. A z różnymi podmiotami, które miałyby je kupować, dłużnikom byłoby trudniej – i przy bieżącej spłacie kredytu, i w trakcie procesu sądowego.
Po pierwsze, jest dyskusyjne, czy ta zmiana przepisów w ogóle zmienia stan prawny. Na pewno porządkuje i wyjaśnia sytuację, bo wcześniej były różne interpretacje.
W prawie cywilnym obowiązuje zasada, że wierzytelność możemy przenieść bez pytania dłużnika o zgodę. Jeśli przenosilibyśmy uprawnienia z hipoteki na podstawie aktu notarialnego, to wystarczyłaby wola posiadacza uprawnienia. Niejasności pojawiły się w związku z uproszczoną ścieżką ustanawiania hipoteki, uregulowaną w prawie bankowym, która pozwala bankom ustanowić hipotekę na podstawie samych ksiąg bankowych, bez potrzeby chodzenia do notariusza. Nieprecyzyjny zapis powodował, że nie było jasne, czy w takim przypadku przy przyniesieniu potrzebna jest zgoda właściciela nieruchomości – w przeciwieństwie do ogólnej zasady i zasady obowiązującej przy zwykłej hipotece. Nowy przepis wyjaśnia, że ta zgoda nie jest potrzebna.
Wyjaśnienie stanu prawnego na pewno ułatwia obrót wierzytelnościami bankowymi zabezpieczonymi hipotecznie, bo redukuje ryzyko prawne i koszty operacyjne w sytuacji, gdyby akurat dany sąd życzył sobie jednak zgody właściciela nieruchomości na przeniesienie hipoteki.
Umiejscowienie omawianej zmiany w prawie bankowym w ustawie o BFG ma sens, bo może się zdarzyć, że instytucja pomostowa utworzona BFG przyjmie kiedyś bank, który będzie miał portfel kredytów hipotecznych. I BFG chciałby móc taki portfel skutecznie sprzedać. Jest w interesie publicznym, żeby ryzyko nie obniżało ceny, którą fundusz mógłby dostać.
Dziwny jest natomiast sposób wprowadzenia przepisu do projektu. Stąd pewnie pojawiają się różne przypuszczenia, plotki itd., w tym takie, że jest to związane z frankowiczami i TSUE.
Brak tylko zbieżności w czasie. Sprawa Dziubak kontra Raiffeisen trafiła do TSUE w czerwcu ub.r. Ustawę faktycznie uchwalono na początku tego roku, ale poprawka dotycząca przenoszenia hipotek pojawiła się wiosną ubiegłego, kiedy o „bombie z TSUE” jeszcze nikt nie myślał.
Owszem, ale to nie zmienia faktu, że byłoby lepiej, żeby standardy legislacyjne były dotrzymywane. Ich brak może któregoś dnia dotknąć każdego z nas. I dlatego taka teoretyczna kwestia jak praworządność jest tak istotna, również dla naszych kieszeni.
Wracając do sprawy – takie uszczegółowienie przepisów było rzeczywiście postulowane przez prawników od dawna. Dlatego nie wiązałbym tego z ostatnimi wydarzeniami i TSUE.
Czy zwiększony obrót kredytami hipotecznymi rzeczywiście wystąpi?
Nie wiem. Ze względu na nowe orzecznictwo Sądu Najwyższego i oczekiwanie na wyrok TSUE nabywcy chcieliby zapewne znaczących obniżek cen. W ramach grup bankowych, a więc w ramach jakiejś optymalizacji bilansu, o takie transakcje byłoby może łatwiej. Z punktu widzenia banku kluczowa jest tu kwestia uwolnienia kapitału, ze względu na bardzo wysokie wagi ryzyka w odniesieniu do kredytów walutowych.
Jak mogłoby to wyglądać w praktyce? Zagraniczny bank z tej samej grupy kapitałowej przejmowałby kredyty od polskiego?
Najogólniej mówiąc – jakiś podmiot z grupy. W rezultacie w polskim banku spadłby portfel kredytów walutowych o najwyższej wadze ryzyka. To oznaczałoby, że kapitały tego banku nie muszą być na tak wysokim poziomie jak obecnie, co przekłada się m.in. na możliwość wypłaty dywidendy.
Widzi pan szanse, że ktoś robiłby takie transakcje?
Nie wiem. Inna sprawa, że wydaje mi się, że szum wokół ryzyka prawnego związanego z kredytami walutowymi może skłonić regulatora do tego, żeby zamiast np. poluzować bankom politykę dywidendową raczej pójść w odwrotną stronę i patrzeć jeszcze bardziej restrykcyjnie.
Czy zmiana wierzyciela hipotecznego pogarsza sytuację dłużnika? Czy można sobie wyobrazić, że teraz listy musiałbym pisać nie do banku w Warszawie, tylko gdzieś do Ameryki, Azji?
Jeżeli chcieliśmy od banku zwrotu nadpłaty, bo uważamy, że raty były w błędny sposób wyliczone, to i tak musimy tego dochodzić od tego, komu płaciliśmy, czyli od polskiego banku.
A jeśli nie dochodziliśmy, ale chcielibyśmy dochodzić?
To nie zmienia sytuacji. Inaczej, jeśli nadal płacimy raty w wysokości wynikającej z harmonogramu, ale uważamy, że są za wysokie, wtedy zwrotu nadpłaty do momentu sprzedaży wierzytelności dochodzilibyśmy od jednego podmiotu, a reszty – od drugiego. Pojawia się też pytanie, na ile moglibyśmy skorzystać ze ścieżki reklamacji, którą chyba bez skutku, ale próbują stosować prawnicy jako wstęp do batalii sądowej, korzystając z tego, że brak rozpatrzenia reklamacji w określonym czasie oznacza jej uznanie. Stąd przecież te ostatnie „naloty dywanowe” na małe placówki bankowe i zasypywanie ich reklamacjami w nadziei, że któraś utknie gdzieś w szufladzie i jako nierozpatrzona zostanie uznana.
Z punktu widzenia frankowiczów zmiana przepisów jest istotna tylko o tyle, że w starym stanie prawnym, w którym były różne interpretacje, oni mogliby celowo odmawiać zgody na transfer hipoteki lub zaskarżać go, by trochę utrudnić życie bankowi i poprawić swoją pozycję negocjacyjną w sporach z nim. Teraz, po wprowadzeniu poprawki, takiej możliwości nie ma.