Na jakim etapie są prace zespołu ekspertów?
Zbigniew Krysiak: Jak wynika z informacji Kancelarii Prezydenta, w połowie czerwca dowiemy się, jakie zmiany kancelaria czy prezydent przyjęli w dotychczasowym projekcie. Moją rolą, razem z innymi ekspertami, jest służenie swoją wiedzą akademicką i doświadczeniem oraz wskazanie rozwiązań realnych, które nie będą destabilizowały gospodarki.
Co to znaczy?
W pierwotnej wersji ustawy jest preambuła, która mówi o przywróceniu równości. Moim zdaniem w przypadku kredytów walutowych przywrócenie równości oznacza zlikwidowanie asymetrii ryzyka między bankami a kredytobiorcami. Ryzyko wynikające z tej asymetrii polega na tym, że przy dalszym wzroście kursu franka może dojść do sytuacji, w której 30–40 proc. kredytobiorców może zbankrutować.
Reklama
A banki nie ponoszą ryzyka?
Banki nie ponoszą ryzyka kursowego, bo kredyty walutowe są zabezpieczone pasywami w walutach. Jeśli zmienia się kurs, to straty dla banków na pasywach są rekompensowane zyskami na aktywach, czyli wzrostem wartości kredytów w złotówkach. Wynik banku jest neutralny, natomiast klienci od początku mają otwartą pozycję, jeśli chodzi o ryzyko kursowe. Czyli jeśli waluta kredytu się wzmacnia, to dla klienta rośnie koszt kredytu w złotówkach, bo nie ma takiego zabezpieczenia, jak ma bank.
Nie lituję się nad bankami, ale rozumiem, że też nie mają komfortowej sytuacji, bo jeśli spora część kredytobiorców nie będzie mogła spłacać kredytów i odda klucze od nieruchomości, to problem będą miały instytucje finansowe.
Właśnie takie ryzyko na dłuższą metę wynika dla banków z utrzymywania asymetrii. Jeśli weźmiemy kredyty walutowe o LTV (wartość kredytu do wartości zabezpieczenia) ponad 100 proc., czyli takie, w których wartość kredytów przekracza wartość nieruchomości, to dziś jest to około połowy portfela walutowego – 78 mld zł, przy średnim LTV 120 proc. Czyli jeśli ci klienci nie będą w stanie obsługiwać kredytów, to banki będą musiały tworzyć rezerwę nie tylko na kwotę ponad poziom zadłużenia – ponad 100 proc. – ale jednocześnie na redukcję wartości nieruchomości, jaka wystąpi w procesie sprzedaży wymuszonej, czyli po przejęciu przez bank. To ryzyko, którego nie zauważano wcześniej.
Jakie to mogą być koszty?
Wykonałem takie szacunki: gdyby doszło do sytuacji, że 30–40 proc. klientów staje się niewypłacalnych na skutek wzrostu kursu, to strata wynikająca z opisanego mechanizmu byłaby na poziomie ok. 40 mld zł. Jeśli nie wejdzie w życie jakieś rozwiązanie problemu kredytów walutowych, a dojdzie do takiej sytuacji na rynku, to banki będą musiały same pokryć te straty.
Kiedy może dojść do takiej sytuacji?
Jeśli kurs franka wzrośnie istotnie ponad 5 zł. I banki musiałyby przejąć skutki w krótkim czasie. Ujemny wynik zarejestruje wówczas cały sektor bankowy, który dziś jest ok. 12 mld zł na plusie, co oznaczałoby kryzys gospodarczy. Banki, mając stratę, musiałyby redukować akcję kredytową, odcinając przedsiębiorstwa od pieniądza, a jednocześnie weszłyby w programy naprawcze i nie płaciłyby podatku bankowego czy CIT. Moim zdaniem powinniśmy patrzeć na rozwiązanie problemu kredytów walutowych jako na profilaktykę antykryzysową.
Czyli chodzi o to, by nie postrzegać sporu, mówiąc potocznie, jako starcia „banksterów” z roszczeniowymi frankowiczami?
To fałszywy obraz. Oczywiście geneza problemu wynika ze wspomnianej asymetrii, do której dopuściły nadzór finansowy i banki. Jeśli około połowy portfela kredytów hipotecznych stanowią kredyty walutowe, to jest to sprzeczne z zasadami zarządzania ryzykiem. Uważam, że podejście profilaktyczne uchroni nas przed konsekwencjami, które są nieuchronne, jeśli sprawy zostaną zostawione własnemu biegowi.
Opisany przez pana scenariusz wydarzy się, jeśli frank zdrożeje prawie o złotówkę. Dlaczego taki scenariusz jest realny?
Na rynkach finansowych posługujemy się instrumentami finansowymi i ich wycena informuje nas o prawdopodobieństwie wydarzenia się określonych scenariuszy. Można wycenić opcję zabezpieczającą przed wzrostem kursu dla spłat rat kredytu walutowego. W przypadku wzrostu kursu franka powyżej 5 zł cena opcji (czyli ewentualny koszt dla klienta), która odcina ryzyko kursowe, jest bardzo wysoka i wynosi ok. 70 tys. zł. Jeśli tak jest, to znaczy, że to zagrożenie bardzo realne. Instytucja wystawiająca taką opcję musi mieć taki zysk ze sprzedaży opcji, aby – gdy dojdzie do przekroczenia kursu progowego – nie poniosła straty. To rodzaj ubezpieczenia i to powinno przekonywać wszystkich, którzy zajmują się problematyką ryzyka.
Kolejny argument to kwestia wskazywana już 10 lat temu przez NBP, że mniej ryzykowne w przypadku kredytów walutowych było euro, gdyż za tą walutą stoi potężna strefa gospodarcza. Natomiast gospodarka szwajcarska jest o wiele mniejsza, co powoduje, że kurs waluty nie jest tak stabilny.
Trzecia sprawa poruszana jest tylko marginalnie. W przypadku kredytów frankowych występuje potężne ryzyko pasywów. Kredyty jako aktywa muszą być równoważone, czyli finansowane pasywami, których struktura nie jest właściwa. 14 proc. to quasi-depozyty walutowe, o krótkim terminie zapadalności. 46 proc. to różnego typu pożyczki banków matek lub różne formy obligacji, i 40 proc. to instrumenty pochodne. W tym kontekście warto przypomnieć, co się działo w kryzysie, cena pasywów bardzo rosła, na tyle że portfel kredytów stawał się nieopłacalny. Dziś większość instrumentów pochodnych to tzw. CIRS-y i w warunkach zaburzeń na rynkach finansowych ich cena jest nieprzewidywalna. Do tego, jeśli dojdzie do pewnych zjawisk niekorzystnych za granicą, to bank matka stając przed problemem potrzeby gotówki, wycofa ją z banku w Polsce. Mieliśmy też sytuację w kryzysie, gdy banki nie chciały sobie wzajemnie pożyczać pieniędzy wskutek utraty zaufania. To są argumenty, które powinny przekonać środowisko gospodarcze, że stoimy przed poważnym problemem, który wymaga pilnego rozwiązania.
Jak tego dokonać?
Teoretycznie można to zrobić bez przewalutowania, gdyby kredytobiorcy frankowi lub banki kupili opcje walutowe zabezpieczające ich przed wzrostem kursu. Tyle że cena tej opcji przy kredycie na około 20 lat jest na poziomie około 100 tys. zł dla kredytu na 100 tys. franków.
Jaka jest alternatywa?
Musi zostać przygotowany mechanizm przewalutowania, przy jednym zastrzeżeniu, że musi on być dobrowolny. Kolejny warunek, że przewalutowanie musi być związane z pewną redukcją zadłużenia, bo powinniśmy zdjąć ryzyko LTV.
Czyli chodzi o to, by kredytobiorcy, których wartość kredytu przekracza wartość nieruchomości, mogli coś zrobić ze swoją sytuacją, np. sprzedać tę nieruchomość?
Tak. Bo klient może chcieć sprzedać czy zamienić mieszkanie, a dziś nie może tego zrobić, bo kredyt przekracza wartość zabezpieczenia. Wbrew temu, co mówią niektórzy komentatorzy, nie chodzi o jakieś korzyści czy zysk, ale by ci ludzie odzyskali swobodę decyzji. Równocześnie pod uwagę powinien być brany współczynnik DTI („debt to income”, czyli relacji obciążenia spłatą kredytu do dochodu). Bo asymetrię ryzyka widać najbardziej właśnie w tym wskaźniku. Banki często mówią: nie ma problemu, klienci spłacają, ale dla ok. 60–80 tys. gospodarstw domowych spłata jest na granicy życia i śmierci. Co mają robić – ledwo żyją, ale spłacają. Są natomiast klienci, których sytuacja jest dobra, DTI jest niskie i oni nie przewalutują kredytu, czyli mogą płacić więcej w razie potrzeby. Czasami to osoby, których kredyty są warte kilka milionów złotych, są bogate i wcale nie muszą się spieszyć do przewalutowania. Zresztą nie ma też powodu, by ktoś, kto kupił pałac, był wspierany tak samo jak osoby, które ledwo wiążą koniec z końcem.
Jakie kryteria zastosować?
Uważam, że przy przewalutowaniu powinny być brane pod uwagę LTV i DTI. Mogą być też inne, ale jeśli chodzi o DTI, nie może być tak, jak zaproponował ostatnio Związek Banków Polskich: żeby operacji mogły dokonać tylko osoby, których DTI jest od 70 proc. wzwyż. Przewalutowanie powinno być dostępne dla wszystkich kredytobiorców, ale im mniejsze DTI, tym mniejsza powinna być redukcja zadłużenia.
Czyli?
Jeśli ktoś posiada kredyt o wartości 400 tys. i redukuje się np. o 100 tys., choć w tym musi być też jego udział własny, to resztę spłaca już jako kredyt złotowy. Raty są wówczas porównywalne z obecnymi, kapitał niższy, a dodatkowo bank może wydłużyć okres spłaty. Powinna być też opcja wcześniejszej całkowitej spłaty kredytu bez ponoszenia dodatkowych kosztów.
To kto pokryje koszt redukcji?
W przypadku gdy według ustalonych kryteriów (mam w tym zakresie konkretne rozwiązanie) redukcja wyniesie 100 tys. zł, to minimalny udział w tej redukcji musi mieć klient. Można ustalić, czy ma to być 5, 10, czy 15 proc. Jakiś minimalny, ale większy udział musi mieć też bank, np. 15, 20 czy 25 proc., bo bank doprowadził do asymetrii ryzyka. Przypuśćmy, że minimalny wkład klienta w redukcję zostanie wyznaczony na poziomie 5 proc., a banku na 20 proc., czyli zostaje nam 75 proc. Koszt redukcji tej reszty także powinien być rozłożony między bank a klienta, ale według wskaźnika DTI. Jeśli klient ma wysokie DTI, to ponosi tylko udział minimalny 5 proc., a resztę bierze na siebie bank. Gdy DTI jest niskie, to sytuacja się odwraca i jego obciążenie wynosi 80 proc., a banku 20 proc.
Takie rozwiązanie z jednej strony nie dyskryminuje nikogo, w przeciwieństwie do propozycji Związku Banków Polskich, i każdy uzyskuje jakąś redukcję długu, a z drugiej strony bierze pod uwagę asymetrię ryzyka oraz indywidualny poziom ryzyka każdego klienta. Rozwiązywanie tego problemu, czyli sposób i koszt restrukturyzacji kredytów walutowych, powinno odnosić się do scenariuszy ex-ante, z których nie można wykluczyć rosnącego prawdopodobieństwa niewypłacalności żadnego klienta, dlatego nie można stosować tutaj metody dyskryminacyjnej, jak to robi ZBP, gdyż nie uwzględnia ona rozkładów ciągłych.
A gdzie w tym wszystkim udział KNF, czyli budżetu?
Pierwotna wersja ustawy dawała bankom prawo do odliczeń strat powstałych w wyniku przewalutowania od podatku bankowego. Jeśli przyjmiemy za KNF, że to ok. 50 mld zł, to banki miały prawo odliczać od podatku bankowego tę kwotę do końca. Oczywiście nie możemy dopuścić do sytuacji, że budżet w jednym roku wydaje gotówkę, ale możliwe są jakieś odliczenia od podatku w ciągu 20 lat. Rozwiązanie, jakie bym proponował, prowadzi do zmniejszenia kosztów budżetowych w porównaniu z pierwszą wersją ustawy i nie powoduje, że banki „idą pod wodę”, tzn. że wynik sektora bankowego nie będzie ujemny w momencie wejścia w życie ustawy.
To był główny zarzut, że strata bez względu na rozłożenie w czasie całego procesu pojawia się od razu?
W mojej propozycji nie zdarza się sytuacja, by sektor bankowy był na minusie.
To jak wygląda?
Nie mogę mówić o szczegółach, mogę jedynie zapewnić, że moja propozycja zawiera takie mechanizmy i bierze pod uwagę zarówno warunki regulacyjne, jak i legislacyjne.
Ile potrwa przewalutowanie?
Według mnie do trzech lat. Mówię to, opierając się także na swoim doświadczeniu w restrukturyzacji kredytów hipotecznych w bankach, w czym miałem udział, choć skala była dużo mniejsza. To kwestia przygotowania banków, procedur poinformowania klientów, zapewnienia zasobów ludzkich do obsługi procesów czy samej długości ich trwania. Już choćby z tego powodu proces będzie rozciągnięty w czasie. Tu nic się nie stanie z dnia na dzień. Jest czas na spokojną komunikację także z rynkiem. Takie rozłożenie w czasie ma jeszcze jedną zaletę – znacznie zredukuje apetyty na spekulację na wzrost kursu franka w związku z zapotrzebowaniem banków na tę walutę.
NBP może odegrać jakąś rolę w tym procesie?
Bank centralny zawsze ma do odegrania rolę stabilizującą w zakresie stymulacji wielkości pieniądza na rynku. Ale nie ma sensu kreować myślenia, że ma być tworzona jakaś specjalna, nadzwyczajna rola dla banku centralnego, bo to nie jest uprawnione. Może wchodzić w grę stosowanie mechanizmów kontroli i zarządzania płynnością walut, ale to w ramach normalnych uprawnień banku, które ma obecnie.
Jakie byłyby koszty tej operacji?
Jeśli sektor ma nie pójść pod wodę w pierwszym roku działania, a jego wynik to ok. 12 mld zł, to znaczy, że skutki przewalutowania nie powinny w pierwszym roku przekraczać 10 mld zł. Tylko musimy brać poprawkę na to, że portfel kredytów walutowych jest różny dla różnych banków. I to najtrudniejszy moment. W kolejnych latach koszty powinny być dużo niższe.
To koszty, a korzyści?
Z informacji KNF wynika, że banki zawiązały 10 mld zł rezerwy na ryzyko kursowe przy kredytach walutowych, przy przewalutowaniu ryzyko kursowe znika i te pieniądze mogą być przeznaczone na akcję kredytową. To może zadziałać już w pierwszym roku i równoważyć stratę wynikającą z przewalutowania.
Czy znajdą się chętni do ponoszenia tych ofiar?
Głosów przeciwko przymusowi takiego rozwiązania jest dużo, dlatego powinno ono być dobrowolne. Nie mam wątpliwości, że z tego mechanizmu skorzystają kredytobiorcy, których kredyty stanowią przynajmniej 50 proc. portfela. Intuicja podpowiada mi, że ostatecznie przy franku zostanie najwyżej 25 proc. kredytobiorców, których sytuacja materialna jest najlepsza i nie boją się wzmocnienia kursu franka.

Zbigniew Krysiak - dr hab. w Zakładzie Zarządzania Ryzykiem Instytutu Finansów Korporacji i Inwestycji SGH. Wcześniej m.in. wiceprezes zarządu AIG Bank Polska SA i zarządu Inteligo (Grupa PKO BP), przewodniczący Komitetu ds. Finansowania Nieruchomości przy Związku Banków Polskich