Grzegorz Osiecki, Marek Chądzyński: Wie pan, na jakich zasadach będzie pobierał emeryturę?
Paweł Wojciechowski: Tak. Z systemu ubezpieczeniowego. Z symulacji dostępnej na portalu ZUS wiem też, jak wysoka będzie moja emerytura.
Jaka będzie stopa zastąpienia?
Jako osoba w części objęta starym systemem, a w części nowym systemem, który wszedł w życie w 1999 r., będę miał emeryturę odpowiadającą 50–55 proc. średnich zarobków z ostatnich kilku lat.
A osoby, które dostaną emerytury wyłącznie z nowego systemu?
Te osoby nie będą miały wyliczonego kapitału początkowego. Ich emerytury w systemie zdefiniowanej składki zależą wyłącznie od tego, jakie wnosili składki według zasady: ile odłożą, tyle będą miały. Należy wyraźnie podkreślić, że ich stopy zastąpienia będą jednak niższe, co wynika z reformy roku 1999 i zastąpienia systemu zdefiniowanego świadczenia systemem zdefiniowanej składki. Reforma ta przeniosła ryzyko dotyczące wysokości emerytury z instytucji wypłacającej, czyli z ZUS, na ubezpieczonego. Aby to ryzyko niskich emerytur obniżyć, wprowadzono też instytucję najniższej emerytury. To gwarancja, która zależy od okresu składkowego, a więc tym, którzy nie będą mieli stażu, nie przysługuje. Kobiety od października tego roku muszą mieć 20-letni (obecnie 22-letni), a mężczyźni 25-letni staż w opłacaniu składek na ubezpieczenia społeczne, aby przysługiwało im prawo do najniższej emerytury. Obecnie wynosi ona 1000 zł, ale trudno powiedzieć, ile wyniesie w przyszłości, np. dla rocznika 1980, czyli pierwszego pełnego rocznika z nowego systemu.
A ile osób z rocznika 1980 będzie dostawać emeryturę minimalną?
Kobiety z rocznika 1980 będą przechodzić na emeryturę w 2040 r., a mężczyźni w 2045 r. Wiemy, że liczba osób otrzymujących minimalną emeryturę będzie rosła, ale dynamika wzrostu zależy przede wszystkim od wysokości emerytury minimalnej, a także od wieku emerytalnego. Im niższy będzie wiek emerytalny, tym więcej osób będzie zdanych na emeryturę minimalną. Z kolei wysokość emerytury minimalnej, która również jest kluczowa dla określenia liczby osób ją pobierających, zależy od tempa waloryzacji poziomu najniższej emerytury. Przy waloryzacji na obecnych zasadach z 600-tysięcznej kohorty urodzonej w 1980 r. około 120 tys. osób byłoby uprawnionych do poboru minimalnego świadczenia. Ale już przy waloryzacji wskaźnikiem wzrostu wynagrodzeń, który jest wyższy niż tempo wzrostu inflacji, z prawa do najniższej emerytury skorzystałoby dużo więcej osób z tego rocznika, ale łącznie zostałoby nią objęte dodatkowe 2,5 mln osób, czyli ponad dwadzieścia razy więcej. Dlatego że przy hojniejszej waloryzacji wyższa emerytura minimalna objęłaby dużo osób z poprzednich roczników. Tak duży wzrost wynika z silnych efektów kumulatywnych, które są cechą immanentną systemów emerytalnych. Każde podniesienie minimalnej emerytury ma ogromne skutki przechodzące, które dotykają również wcześniejszych świadczeniobiorców. Stąd niektórzy ekonomiści szacują, że emeryturę minimalną po roku 2040 będzie pobierała nawet połowa emerytów.
Może należałoby odejść od systemu zdefiniowanej składki i wprowadzić równą dla wszystkich minimalną emeryturę obywatelską?
Jest z tym kilka problemów. Po pierwsze, należałoby wpierw zabezpieczyć prawa nabyte osób z obecnego systemu ubezpieczeniowego, a następnie budować nowy system dla nowych osób uprawnionych. Okres, w którym funkcjonowałyby obydwa systemy, musiałby wynosić kilkadziesiąt lat i pociągnąłby za sobą ogromne koszty przejściowe dla budżetu państwa.
Po drugie, nie zapominajmy, że system ubezpieczeniowy związany jest z opłacaniem składek od dochodów z pracy. Natomiast koncepcja emerytury obywatelskiej oparta jest na kryterium rezydencji. Ponieważ niezwiązana jest z gromadzeniem uprawnień w okresie pracy, nie miałaby pozytywnego wpływu na aktywność zawodową.
Obecny system emerytalny ma już 18 lat. Miał motywować ludzi do pracy, bo mieli widzieć związek między odprowadzaną składką a wysokością emerytury. A mimo to widzimy, że rośnie popularność form zatrudnienia, od których nie płaci się składek lub są one niskie.
Ludzie przedkładają bieżącą konsumpcję nad oszczędzanie na przyszłą emeryturę. To jest zrozumiałe. Taka jest natura ludzka. I dlatego istnieje przymus państwa do wnoszenia składek, które dają uprawnienia do przyszłych świadczeń. Jeśli obok tego przymusu państwo samo tworzy zbyt dużo przestrzeni dla różnych wyborów, w tym ograniczających ich uprawnienia do godnej emerytury, to tym samym samo niweczy intencję upowszechnienia systemu emerytalnego. Potem wszelkie próby ograniczania tych wyborów, zbyt częste zmiany, a w końcu niedorzeczna dyskusja o rzekomym bankructwie ZUS podkopują zaufanie do systemu emerytalnego. Ludzie to słyszą, przestają wierzyć, że płacenie składek ma sens. To samonakręcająca się spirala.
Jak wytłumaczyć ludziom, by czuli się bezpiecznie? Może system repartycyjny, w którym pracujący finansują wypłaty świadczeń dla emerytów i rencistów, jest skazany na niepowodzenie.
Oceniając istotę repartycyjności, należy spojrzeć z dwóch perspektyw: tej indywidualnej i tej zbiorowej. Uprawnienia indywidualne nie są w najmniejszym stopniu zagrożone. Każdy dostanie tyle, ile odłoży, bez żadnych dodatkowych lub ukrytych opłat na rzecz ZUS, wraz z waloryzacją. Waloryzacja składek jest bardzo hojna, wyższa niż oprocentowanie najbezpieczniejszych rodzajów inwestycji, takich jak fundusze inwestycyjne papierów dłużnych czy lokat bankowych. Owszem te uprawnienia rejestrowane na kontach emerytalnych, podobnie jak te gromadzone w funduszach inwestycyjnych czy w bankach, nie mają postaci fizycznej, są zdematerializowane, a więc wirtualne. W odróżnieniu od banków i funduszy inwestycyjnych inny jest natomiast rodzaj zabezpieczenia. Zabezpieczeniem wypłat emerytur są z jednej strony strumień składek od osób pracujących, a z drugiej gwarancje państwa dotyczące wypłaty świadczeń. Tak działa typowy system repartycyjny, znany od czasów Bismarcka.
I na razie nikt nie wymyślił lepszego systemu, chociaż obecne zmiany demograficzne powodują, że różnica między strumieniem wydatków na emerytury a składkami będzie się powiększać. Wydolność systemu, czyli stopień pokrycia wydatków z bieżących składek, wynosi obecnie ponad 70 proc. Od reformy 1999 obserwujemy trwałe coroczne deficyty FUS. W przeszłości mieliśmy do czynienia z wydolnością zaledwie na poziomie 55 proc. w 2010 r. Taka po prostu jest struktura finansów publicznych, że część wydatków FUS pokrywana jest bezpośrednio z budżetu państwa, czyli z dochodów pozaskładkowych. To jest zjawisko zupełnie normalne na całym świecie i dziwne nie jest. Co jest natomiast dziwne, to to, że co roku przy okazji naszych prognoz dotyczących FUS mamy zjawisko burzy medialnej, czyli corocznego postraszenia społeczeństwa wizją rzekomego bankructwa systemu. Owszem różnica między wydatkami a dochodami składkowymi rośnie, ale wszystkie przecież dane odnosimy do dochodu narodowego. I tu system emerytalny oparty na zdefiniowanej składce jest stabilny i mimo niekorzystnej demografii deficyt FUS w procencie PKB nie tylko się nie pogarsza, ale nawet stopniowo poprawia w długim okresie.
Czy system wypłaty emerytur obywatelskich byłby równie stabilny?
To oczywiście zależy od szczegółów, a zwłaszcza od wysokości tego świadczenia. Ale sam fakt, że koncepcja emerytury obywatelskiej nie jest oparta na systemie ubezpieczeniowym, tylko na rezydenturze, źle wpływa na rynek pracy, a tym samym na gospodarkę i finanse publiczne. Brak związku z rynkiem pracy oznacza osłabienie motywacji do pracy, w tym również np. do podnoszenia kwalifikacji, osłabia przezorność emerytalną i skłonność do oszczędzania. Dużą rolę destabilizującą ma wspomniany już, zapewne bardzo kosztowny, okres przejściowy. Państwo musiałoby dopłacać do emerytur obywatelskich wyłącznie ze środków budżetowych, a ponadto respektować prawa nabyte przez dziesięciolecia osób z obecnego systemu ubezpieczeniowego.
Dlatego na takie rozwiązania zdecydowały się państwa dużo bogatsze od Polski, ze stabilniejszą pozycją fiskalną. Poza tym część emerytur obywatelskich jest tylko niewielką częścią świadczenia emerytalnego. I tak np. w Kanadzie stanowi ona ok. 12 proc. średniego wynagrodzenia. Dla porównania w Polsce emerytura minimalna wynosi 1000 zł, co stanowi ok. 23 proc. średniego wygrodzenia (4300 zł), a więc relatywnie jest ona dwukrotnie wyższa niż w Kanadzie. W związku z tym kluczowym pytaniem przed podjęciem w ogóle dyskusji jest określenie wysokości tego świadczenia. Czy byłoby to 500 zł, czy 1000 zł, czy więcej. Oczywiście im wyższe byłoby to świadczenie, tym liczba zwolenników emerytury obywatelskiej rośnie, bo nikt nie zastanawia się, jak ją sfinansować. To zupełnie normalne, że koncepcję wprowadzenia emerytury obywatelskiej wspierają ci, którzy z różnych przyczyn będą mieć niskie emerytury, również poniżej emerytury minimalnej. To są naturalni wyborcy emerytury obywatelskiej.
Czy zwolennicy emerytur obywatelskich mają szansę na sukces?
Im więcej będzie osób, które będą miały wizję niskich świadczeń, tym więcej będzie zainteresowanych rozmontowaniem systemu ubezpieczeniowego. Dla zwolenników emerytury obywatelskiej to jest szansa na skok na kasę z budżetu państwa, czytaj – z kieszeni pozostałych obywateli. To rodzi podłoże dla konfliktu grup społecznych wokół docelowej wizji systemu emerytalnego. Ale grupa zwolenników emerytury obywatelskiej jest bardzo niejednorodna, bo obok osób biednych są też osoby bogate i bardzo wpływowe, które korzystały przez lata z ulg w opłacaniu składek na ubezpieczenia społeczne. Reguła jest prosta, im więcej osób korzystało z nisko oskładkowanych form zatrudnienia, im więcej osób będzie pracować w szarej strefie, tym więcej będzie zwolenników emerytury obywatelskiej. W świecie, gdzie narracja jest ważniejsza niż prawda, będą oni propagować tezę o nieuchronnym bankructwie ZUS, po którym jedynym rozwiązaniem będzie emerytura obywatelska.
Wraz ze starzeniem się społeczeństwa będzie rosła presja osób starszych na wyższe emerytury.
Większość osób nie dostrzega sensu działalności państwa w sektorze ubezpieczeń społecznych. Sądzą, że sami są w stanie o siebie zadbać. To krótkowzroczne myślenie, bo bardzo niewiele osób byłoby w stanie samodzielnie oszczędzić na swoją emeryturę tyle, ile dostaną z systemu państwowego. Większość miałaby bardzo niskie świadczenia, a wtedy emeryturę zastępowałaby opieka społeczna. Lepszym rozwiązaniem jest stabilny system emerytalny typu ubezpieczeniowego, ponieważ daje on poczucie godności, bo dostajemy świadczenia za coś, co wypracowaliśmy, a nie prosimy o pomoc społeczną. Dlatego wszelkie próby odseparowania systemu ubezpieczeń społecznych od dochodów z pracy są szkodliwe dla gospodarki. Im więcej związku ubezpieczenia z dochodami z pracy, tym lepiej dla rynku pracy. Jeśli więc presja na wyższe emerytury będzie rosła, to najlepszym scenariuszem na przyszłość - zarówno dla gospodarki, jak i indywidualnie dla młodych ludzi, przyszłych emerytów - jest wzmocnienie ubezpieczeniowego charakteru systemu emerytalnego.
Paweł Wojciechowski, główny ekonomista ZUS, b. minister finansów i podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych