Nadchodzi koniec reformy emerytalnej w dotychczasowym kształcie. Jak się dowiedzieliśmy, rząd chce ograniczyć lub wstrzymać transfery pieniędzy do otwartych funduszy emerytalnych najprawdopodobniej już od stycznia 2011 r. Powód jest prosty: dziura w budżecie. Przy zahamowaniu transferów kasa państwa zyska w przyszłym roku 24 mld zł, a w następnych latach dodatkowo 2 mld rocznie.
W najbliższy poniedziałek Rada Gospodarcza przy premierze kierowana przez Jana Krzysztofa Bieleckiego zarekomenduje rządowi zmiany w systemie emerytalnym. Wersja maksimum: koniec przelewów do OFE na dwa lata, co da budżetowi łącznie 50 mld zł.
Wersja minimum: ograniczenie składki. Jeśli zmaleje z 7,3 proc. naszych pensji do 3 proc., co według naszych informacji jest najbardziej prawdopodobnym wariantem, budżet zyska w 2011 r. 13 mld zł.
Każda z tych wersji oddali perspektywę przekroczenia 55-proc. progu ostrożnościowego, co oznaczałoby m.in. niewypłacenie 10 mln emerytów i rencistów podwyżek uwzględniających oprócz inflacji także 20 proc. realnego wzrostu płac.
Zamrożenie OFE będzie nas sporo kosztowało. Po pierwsze, emeryci mogą otrzymać niższe świadczenia, ponieważ kapitał inwestowany przez OFE da im więcej niż świadczenia waloryzowane przez ZUS. Po drugie, publiczny system emerytalny będzie miał coraz wyższe zobowiązania, co wymusi w przyszłości wzrost podatków lub składek emerytalnych.
Jeszcze w sierpniu Donald Tusk deklarował, że nie zgadza się z propozycją obniżenia składki, a OFE trzeba tylko zmusić do konkurencji. Popierał też pomysły Michała Boniego, ministra w swojej kancelarii, który przygotował zmiany zasad oszczędzania w OFE i wynagradzania zarządzających funduszami powszechnych towarzystw emerytalnych.
Jednak premiera mogło przekonać to, że odcięcie OFE od pieniędzy przy olbrzymiej uldze dla budżetu nie niesie ze sobą negatywnych skutków politycznych. Przyszli emeryci teraz nie odczują zmian, a otwarte fundusze nie cieszą się w społeczeństwie dużą sympatią. Cięcie po OFE jest znacznie łatwiejsze niż szukanie oszczędności.