Z daleka Polska może wydawać się krajem, gdzie pracownicy i pracodawcy żyją w cudownej harmonii – w przeciwieństwie do innych krajów europejskich strajków i manifestacji jest niewiele. A w samym tylko 2023 r. protestowali już kolejarze w Niemczech, pracownicy lotnisk w Hiszpanii, pracownicy sektora transportowego we Włoszech. Nie zawiedli również Francuzi, dla których protesty i strajki to chleb powszedni. Natomiast w Polsce – kraju, w którego najnowszej historii związki zawodowe odegrały rolę nie do przecenienia – ostatni duży strajk sektora publicznego miał miejsce w 2019 r., gdy podwyżek płac i zmian w oświacie domagali się nauczyciele. Także w sektorze prywatnym o strajkach słyszy się rzadko. Nawet manifestacje z hasłami pracowniczymi na sztandarach nie odbywają się u nas zbyt często, a ostatnia duża akcja największych central związkowych miała miejsce w 2013 r.
Co takiego się wydarzyło, że w czasach, gdy za przynależność do związków zawodowych groziły poważne konsekwencje, zapisywano się do nich masowo, a dzisiaj zrzeszonych jest ledwie 13 proc. pracowników najemnych? Dlaczego kiedyś potrafił strajkować cały kraj, a dzisiaj trudno przekonać załogę jednej firmy, żeby chociaż pofatygowała się i zagłosowała w referendum strajkowym? Po pierwsze: dla wielu osób podstawowym problemem jest utrata wynagrodzenia, bo za czas strajku pensja nie jest wypłacana. – Teoretycznie pracownicy powinni wówczas otrzymać wsparcie z funduszu strajkowego, ale nie każdy związek jest w stanie je wypłacić. A to ma swoje źródło w ich słabości – wyjaśnia dr Piotr Ostrowski, socjolog pracy, a od 2022 r. przewodniczący OPZZ. Żeby wziąć udział w strajku, nie trzeba należeć do związku, jednak fundusz strajkowy jest tworzony przede wszystkim ze składek członków organizacji. Gdy tych jest mało, pieniędzy na wypłaty wsparcia nie wystarczy. A nawet gdyby wystarczyło, to prawdopodobnie i tak w strajku nie wzięłaby udziału cała załoga. – Poza brakiem wynagrodzenia pracownicy obawiają się także konsekwencji ze strony pracodawcy. Uważają, że nawet jeśli nie stracą pracy od razu, to może to się stać za jakiś czas – wyjaśnia dr Ostrowski.