Część profesji budzi w nas automatyczne skojarzenie z płcią pracownika. Takie myślenie wzmacniają uśrednione różnice biologiczne związane z siłą fizyczną lub społeczne przekonania, np. o tym, że kobiety są lepiej przygotowane do zajmowania się dziećmi. Przyporządkowanie zawodu czy stanowiska do jednej płci jest jednak dużo bardziej powszechne niż zasób argumentów opartych na różnicach biologicznych czy środowiskowych. W takich sytuacjach najczęściej pojawia się twierdzenie o odmiennych preferencjach – to przekonanie, że kobiety i mężczyźni wolą zawodowo zajmować się innymi rzeczami. Co więcej, rynek pracy to nie tylko to, co woli robić pracownik, ale również to, kogo chce zatrudnić pracodawca. Trudno bagatelizować znaczenie jego upodobań, bo to właśnie on może ostatecznie stanąć na drodze do realizacji maksymy, że „chcieć to móc”.
W tym kontekście nowe spostrzeżenia wnosi praca Davida Carda (Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley) oraz Rafaela Lalive’a i Fabrizio Colelli (Uniwersytet w Lozannie). Badacze przyjrzeli się naturalnemu eksperymentowi, do którego doszło w Austrii 17 lat temu. Choć tamtejsze przepisy już od 1985 r. zabraniały wprost wskazywać płeć poszukiwanego pracownika w ogłoszeniach o pracę, to do 2005 r. 40 proc. publikowanych anonsów taką informację zawierało. W 2005 r. realizowano gigantyczną kampanię skierowaną do pracodawców oraz właścicieli gazet informującą, że ogłoszenia, które publikują, łamią przepisy. Efektem był spadek w ciągu mniej niż roku liczby anonsów o pracę ujawniających preferencje co do płci pracownika – do kilku procent.