W Wielkiej Brytanii odpowiednikiem tego sporu jest sprawa tzw. zero-hours contracts, która wkracza w nową – decydującą – fazę.
Na Wyspach zerówki pojawiły się w czasie wielkiego spowolnienia gospodarczego wywołanego kryzysem 2008 r. Zwłaszcza od roku 2013 widać ich gwałtowny wysyp. Mechanizm – używany wcześniej głównie przez chcących sobie dorobić studentów – stał się niezwykle popularnym sposobem na obchodzenie regulacji dotyczących zatrudnienia w najsłabiej opłacanych sektorach. Dzięki kontraktom zerogodzinowym pracodawca nie musiał już gwarantować pracownikowi minimalnej ilości przepracowanego czasu. W efekcie firmy mogły plastycznie dopasowywać zatrudnienie do aktualnego poziomu zamówień. Pod wieloma względami „zero hours” były więc powrotem do rzeczywistości XIX-wiecznej fabryki, przed bramą której co rano kłębiły się tłumy bezrobotnych z nadzieją na zajęcie i zarobek. A pracodawca brał sobie z rynku tylu ludzi, ilu akurat potrzebował. Następnego dnia historia powtarzała się od nowa.