Taktyki, które wykorzystał Amazon, by zniechęcić załogę do założenia związku zawodowego "mogą być podstawą do unieważnienia głosowania w tej sprawie" – oświadczyła pod koniec kwietnia National Labor Relations Board (NLRB), amerykańska agencja federalna, która czuwa nad przestrzeganiem prawa do zrzeszania się w sektorze prywatnym i przeciwdziała nieuczciwym praktykom zatrudniania.
Komunikat rozbudził nadzieje działaczy ruchu związkowego w Stanach, którzy parę tygodni wcześniej ponieśli kolejną w ostatnich latach druzgocącą klęskę. Areną ich kampanii były magazyny Amazona w Bessemer w Alabamie, dające pracę 5,8 tys. z 800-tysięcznego personelu giganta e-handlu w USA. Latem zeszłego roku grupka pracowników rozgoryczonych śrubowaniem norm wydajności i uporczywym nadzorem elektronicznym zaczęła sondować kolegów, czy nie chcieliby sformować związku zawodowego. W ciągu kolejnych miesięcy ok. 3 tys. osób zadeklarowało zainteresowanie wspólną reprezentacją, co pozwoliło formalnie rozpisać głosowanie nad inicjatywą. Było to pierwsze takie wydarzenie w historii centrów Amazona na terenie Stanów, drugiego największego pracodawcy w kraju.
Aktywistów poparli politycy Partii Demokratycznej – z prezydentem Joem Bidenem i liderem progresywistów Berniem Sandersem na czele – a nawet niektórzy kongresmeni republikańscy. Dopingowały ich organizacje graczy ligi futbolowej i baseballowej czy gildia aktorów filmowych i telewizyjnych. Publicyści wieścili zaś, że zmagania działaczy pracowniczych w Amazonie okażą się równie przełomowe, co strajki okupacyjne w General Motors i Fordzie w latach 1936-1937, które zakończyły się uznaniem związków i utorowały drogę do zrzeszania się robotnikom z branży stalowej i telekomunikacyjnej.
To nie my, to pracownicy
Wobec rozdmuchanych medialnie oczekiwań rezultat batalii w Bessemer nie mógł być bardziej rozczarowujący: za sformowaniem reprezentacji pracowniczej opowiedziało się jedynie 738 osób, podczas gdy 1798 było na „nie” (w głosowaniu wzięła udział około połowa załogi). W rozmowach z dziennikarzami przeciwnicy zrzeszenia się tłumaczyli najczęściej, że aktywiści nie przekonali ich, w jaki sposób związek mógłby polepszyć ich warunki pracy. Zwłaszcza że jak na Alabamę – jeden z najbiedniejszych stanów w USA – Amazon zapewnia im całkiem godziwy pakiet: średnio 15 dol. na godzinę, opiekę medyczną od pierwszego dnia pracy, spore możliwości awansu i szkoleń. Co prawda pracownicy narzekali na nachalny monitoring, szaleńcze tempo i stres, ale twierdzili, że ogólnie mają pozytywne doświadczenia – z pewnością w porównaniu z harówką na budowie czy innymi zajęciami, jakie wykonywali, zanim zatrudnili się w firmie Jeffa Bezosa. Niektóry przyznawali też, że zraziło ich podłączenie akcji prozwiązkowej pod ruch Black Lives Matter. Sięgając po taką narrację, działacze chcieli ukazać walkę o prawa pracownicze w Alabamie jako część procesu emancypacji czarnych obywateli, analogicznie do zmagań w przemyśle i górnictwie przed laty (ok. 85 proc. pracowników magazynów w Bessemer to Afroamerykanie).
Związkowcy uważają jednak, że Amazon zawdzięcza zwycięstwo głównie nielegalnym praktykom i dowodzi, że w miesiącach poprzedzających głosowanie kierownictwo wytworzyło "atmosferę chaosu informacyjnego, przymusu i strachu przed retorsjami". To zaś ich zdaniem uniemożliwiło załodze dokonanie niezakłóconego wyboru.