Jednym z głównych celów, jaki mamy osiągnąć dzięki realizacji „Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju” ministra Mateusza Morawieckiego, jest podniesienie poziomu życia dzięki wzrostowi wynagrodzeń. Jak zaznaczono w dokumencie, połowa Polaków zarabia mniej niż 2,5 tys. zł na rękę, a pensje są nominalnie 3-krotnie mniejsze niż w krajach wysokorozwiniętych. Dlatego powinniśmy podnosić produktywność gospodarki,. Mając świadomość, że „przy zasadniczym zwiększeniu poziomu wynagrodzeń” w pewnym stopniu spadnie konkurencyjność.
Pierwsze działania w kierunku podniesienia zarobków rząd Prawa i Sprawiedliwości już podjął, podwyższając od 2017 r. płacę minimalną o 150 zł, do 2 tys. zł brutto. To największy wzrost minimalnego uposażenia od 2009 r. Jednocześnie do nawet 13 zł ma być podniesiona minimalna płaca godzinowa z tytułu umów-zleceń.
Opublikowane przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) dane, dotyczące m.in. poziomu wynagrodzeń i tempa ich wzrostu w ostatnich latach, skłaniają do zastanowienia, czy diagnoza o zbyt niskich zarobkach Polaków jest trafna. Z wyliczeń OECD wynika, że w latach 2007–2015 realny wzrost zarobków w Polsce wyniósł średnio 1,9 proc. na rok i był najwyższy w grupie 35 badanych państw. Wyprzedziliśmy pod tym względem Norwegię i Słowację, nasz wynik był o 80 proc. lepszy niż w Niemczech. Gdyby posłużyć się dochodami w przeliczeniu na godzinę pracy, to okaże się, że wynagrodzenia wzrosły w ciągu ośmiu lat o niemal 25 proc. Kolejne w zestawieniu Niemcy i Estonię wyprzedziliśmy pod tym względem o 10 pkt proc.
Poziom zarobków jest jednak w Polsce w dalszym ciągu niski – średnie wynagrodzenia w wysokości 24 tys. dol. rocznie to, uwzględniając różnice w poziomie cen między poszczególnymi krajami, 60 proc. średniej dla OECD. Ale jednocześnie o 10 proc. wyższy niż na Słowacji i w Czechach i 20 proc. wyższy niż na Węgrzech.
Wzrost wynagrodzeń nie spowodował u nas zwiększenia jednostkowych kosztów pracy, które w 2015 r. były na tym samym poziomie co osiem lat wcześniej.
Im wzrost kosztów niższy, tym lepiej z punktu widzenia konkurencyjności gospodarki – w największym stopniu jednostkowe koszty pracy wzrastały w Norwegi (o 2,2 proc. średnio rocznie), najbardziej spadły w Irlandii (-1,9 proc.), Polska plasuje się pod tym względem w połowie stawki.
– Wartość dodana przypadająca na pracownika w polskiej gospodarce jest relatywnie niewielka. I wciąż mamy wiele sektorów, w których produktywność jest niska i nie rośnie. To ogranicza wzrost płac – zauważa Rafał Antczak, wiceprezes polskiego oddziału firmy doradczej Delloitte.
Z analizy przeprowadzonej przez Delloitte wynika, że 40 proc. wartości dodanej w gospodarce wypracowywane jest w sektorach, w których produktywność spada w coraz szybszym tempie. To handel, edukacja, sektor energetyczny, górnictwo, sektor publiczny, w tym administracja. A jednocześnie w niektórych – na przykład w energetyce, górnictwie czy administracji – poziom wynagrodzeń jest wysoki. Ich nieefektywność, polegająca na połączeniu wysokich zarobków z niską wydajnością, przekłada się na korzystające z ich usług inne branże.
– Na przykład nieefektywność sektora publicznego przekłada się na zbyt wysokie podatki. Koszty pracy w sektorze prywatnym są przez to zbyt wysokie, co w rezultacie hamuje wzrost wynagrodzeń – mówi Antczak. Jak podkreśla, w grupie krajów, które odniosły ekonomiczny sukces, co umożliwiło wzrost wynagrodzeń – np. Niemcy – znajdziemy takie, które podniosły produktywność w najbardziej nieefektywnych sektorach. Gdyby porównać płace w Polsce z niemieckimi, to okaże się, że znajdują się one niemal dokładnie w takiej samej proporcji jak relacja wartości dodanej przypadającej na jednego zatrudnionego w obydwu krajach. Wynika stąd, że zarabiamy adekwatnie do tego, ile warta jest nasza praca.