Ekspansja dużych firm sieciowych takich jak Tesco, Stokrotka czy Real przyczyniła się do spadku bezrobocia w miastach liczących od 50 do 90 tys. mieszkańców. W ciągu ostatnich pięciu lat powstało kilkanaście tysięcy miejsc pracy, co przyczyniło się do wzrostu wskaźnika aktywności zawodowej z 52 do 55 proc. I – jak wynika z planów inwestycyjnych wielkich sieci – w ciągu najbliższych 2 – 3 lat ta liczba powinna się podwoić. Świadczą o tym plany większości sieciówek. Np. Kaufland tylko do końca roku chce otworzyć ok. 40 nowych supermarketów na prowincji, a Komfort (materiały wykończenia wnętrz) – 28.
Sęk jednak w tym, że w nowo powstających inwestycjach mało jest pracy dla ludzi z wyższym wykształceniem. Ci, żeby znaleźć posadę zgodną ze swoimi kwalifikacjami, muszą wyjeżdżać do dużych miast. Duże firmy np. z branży informatycznej czy telekomunikacyjnej nie są zainteresowane uruchamianiem swoich centrów na prowincji. Tacy giganci jak Motorola czy Simens otwierają przedstawicielstwa głównie w dużych ośrodkach uniwersyteckich, takich jak Kraków, Wrocław czy Gdańsk, bo liczy się dla nich dostęp do wykształconej kadry.
Tymczasem ponad połowa (a na niektórych wydziałach nawet 70 – 80 proc.) słuchaczy to mieszkańcy małych miast. – Wielu z nich chętnie wróciłoby do swoich miejscowości, ale zostają w miastach, bo tam jest praca – tłumaczy Mateusz Walewski, ekspert CASE. – Tracą na tym małe miejscowości, bo nie potrafią zatrzymać najlepiej wykształconych i niweczą tym samym swoje szanse na rozwój. Co gorsza, jeżeli nic nie zrobimy, to przepaść intelektualna pomiędzy prowincją a dużymi aglomeracjami będzie się powiększać.
Sytuację mogłaby poprawić lepsza polityka fiskalna samorządów wobec firm (np. niższe podatki), a także poprawa infrastruktury. Do mniejszych miast rzadko prowadzą drogi ekspresowe, którymi pracownicy z innych miast mogliby szybko dojechać. Nie ma też ciekawej oferty mieszkaniowej czy kulturalno-rozrywkowej.