Niemiecka gospodarka potrzebuje dziś przynajmniej 36 tys. inżynierów. Podobnie jest w branży informatycznej, która nawet w kryzysowym 2009 r. nie mogła obsadzić 20 tys. stanowisk. Według raportu Niemieckiej Izby Przemysłu i Handlu na problemy ze znalezieniem pracowników narzeka aż 70 proc. niemieckich przedsiębiorstw.
Wczoraj niemiecki minister gospodarki Reiner Bruederle rozmawiał z wicepremierem Waldemarem Pawlakiem o planowanym na połowę przyszłego roku otwarciu rynku pracy dla mieszkańców krajów nowej Unii. Bruederle lansuje pomysł jak najszerszego otwarcia na zagranicznych pracowników. – Nasza gospodarka się rozpędza, ale stabilności wzrostu mocno zagraża odczuwalny w wielu firmach brak siły roboczej, a zwłaszcza wykwalifikowanych pracowników – mówił Bruederle na dzień przed wyjazdem do Polski podczas spotkania z niemieckimi przedsiębiorcami w Berlinie.
Wychodząc naprzeciw tym oczekiwaniom Bruederle, zaproponował nawet na początku sierpnia przywrócenie tzw. powitalnego, czyli istniejącej już w latach 1970 – 1989 specjalnej premii (finansowanej przez budżet państwa) służącej ściągnięciu pożądanego zagranicznego pracownika. Pomysł z powodu napiętej sytuacji fiskalnej nie spodobał się jednak kanclerz Angeli Merkel. Niezrażony Bruederle mocno angażował się następnie we wprowadzenie nowych przepisów uznawania zagranicznych dyplomów i likwidacji barier utrudniających napływ zagranicznej siły roboczej do Niemiec.
Berliński rząd wykorzystał cały przewidziany traktatami akcesyjnymi okres przejściowy, blokując przez siedem lat wolny dostęp mieszkańców nowej UE do niemieckiego rynku pracy. Dziś sytuacja na rynku pracy wygląda jednak zupełnie inaczej niż siedem lat temu. Bezrobocie wyniosło w sierpniu 7,6 proc., czyli 3,2 mln osób. To najlepsze dane od początku lat 90. i zasadniczo lepsze niż w rekordowym roku 2005, gdy bez pracy było 5,2 mln ludzi.
Zdaniem Thorstena Schultena, ekonomisty z kolońskiej Fundacji Hansa Boecklera, te pozytywne tendencje na niemieckim rynku pracy do 1 maja 2011 r. nie powinny ulec zasadniczej zmianie. "W związku z tym na zatrudnienie mogą liczyć nie tylko osoby z wysokimi kwalifikacjami, ale także gotowe do pracy w usługach, rolnictwie, metalurgii czy handlu. Zęby na tanich przybyszów z Europy Środkowej ostrzy sobie też rozrastająca się branża opieki nad dziećmi czy osobami starszymi" - mówi w rozmowie z „DGP”.
Pytanie tylko, czy Polacy zechcą ruszyć tłumnie za Odrę (a także do Austrii, która również 1 maja otwiera swój rynek pracy). Wiele wskazuje na to, że nie będzie to tak wielka fala, jaka w 2004 r. wyjechała na Wyspy Brytyjskie. Powodów jest kilka: sześć lat temu średnia pensja w Niemczech przekraczała polską 5,6 razy, dziś jest tylko 2,85 razy wyższa. Polacy mówią po niemiecku słabiej niż po angielsku, a na dodatek w naszym kraju spadło bezrobocie. Dlatego polscy eksperci szacują, że za Odrę wyjedzie co najwyżej 400 tys. ludzi. Niewiele w porównaniu z 2 mln, które ruszyły w 2004 r. za kanał La Manche.