Gdyby zabawić się tylko w księgowego, wówczas rachunek, jaki życie wystawiło Berlinowi, byłby prosty. Koszt budowy dwu nitek gazociągu Nord Stream1 wyniósł ok. 9 mld euro. Jego bliźniak Nord Stream 2, z powodu opóźnień i sankcji, wymagał wydania ponad 10 mld euro. Tak na marginesie, na początku obecnego stulecia wyliczano, że powstanie biegnącego przez Polskę gazociągu "Jamał II", o przepustowości zbliżonej do obu Nord Streamów, kosztowałoby jedynie 2 mld dolarów. Jednak ani Moskwa, ani Berlin nie były zbyt poważnie zainteresowane takim rozwiązaniem. A kto bogatemu zabroni wydać dziesięć razy więcej, jeśli dzięki temu może poczuć się naprawdę dobrze.

Reklama

Etap czyśćca przed nadejściem raju

Kładzione na dnie Bałtyku rury do przesyłu gazu miały zagwarantować Niemcom wyjątkowo dobre samopoczucie. W pierwszej kolejności wierzono, iż dają pewność, że jeśli Kreml postanowiłby prowadzić bardziej agresywną politykę wobec: Ukrainy, Białorusi lub Polski, dostawy gazu dla Niemiec pozostaną niezagrożone. Jednocześnie RFN zyskiwało szansę zdobycia pozycji kluczowego dystrybutora "błękitnego paliwa" na Starym Kontynencie. Wreszcie projekt Nord Stream ubezpieczał, rozpoczętą w tym samym czasie w RFN transformację energetyczną. Przed nadejściem wymarzonego raju, w którym jakimś, technologicznym cudem wszelką energię zapewniałby źródła odnawialne, konieczny okazywał się etap czyśćca. W nim niemieckie elektrownie atomowe oraz węglowe stopniowo zastępowały gazowe, zasilane tanim, rosyjskim gazem.

Kursu, wytyczonego przez kanclerza Gerharda Schrödera, trzymała się z żelazną konsekwencją Angela Merkel. Pod jej rządami Berlin złamał opór krajów Europy Środkowej, przekonał do konieczności ukończenia drugiego Nord Streamu całą Europę Zachodnią, przeczekał sankcje Donalda Trumpa i za obietnice współpracy kupił przyzwolenie prezydenta Bidena. Pani kanclerz gotowa była na bardzo wiele, żeby tylko inwestycja została dokończona. Włącznie z łganie bez mrugnięcia powiek dziennikarzom, pytającym ją o zagrożenia polityczne stwarzane przez wspomniane gazociągi. Przecież jest to projekt biznesowy – twierdziła Merkel bez względu na fakty. Wszystko byle tylko dopiąć strategicznego celu. Bez oglądania się, jakie tego koszty poniosą wschodni sąsiedzi Niemiec, a zwłaszcza Ukraina.

Reklama

Nord Stream ważnym elementem planów Putina

Całe przedsięwzięcie skazane było na sukces, gdyby tylko Władimir Putin zachowywał się tak, jak zakładano w Berlinie. Tam widziano w nim (niezależnie ile zbrodni popełnił) wiarygodnego, uczciwego partnera do wielkich interesów. Tymczasem on miał własne plany, a gazociągi Nord Stream stanowiły ich ważny element.

W sumie mogliśmy obejrzeć nową odsłonę wciąż tej samej historii. Od rozbiorów Rzeczpospolitej kolejne "serdeczne" zbliżenia Berlina z Rosją (dokonywane niezmiennie kosztem krajów między nimi) kończyły się rozgrywką, kto kogo ogra. Przy czym od czasów Bismarcka zwykle lepiej kantowali Niemcy. Tym razem to Putin oszwabił partnerów i ku ich bezdennemu zdumieniu wszczął wojnę. Już tylko to podważało całą politykę wschodnią dwójki poprzednich kanclerzy. Jednak to, jak kluczył Olaf Scholz, wprawdzie wspierając Ukrainę, lecz tak, by z tym nie przesadzić, pokazywało, iż nadzieja powrotu na dawny kurs nie umarła w Belinie. Aż do tego tygodnia.

Najbardziej symboliczna katastrofa morska od Titanika

Dwa podwodne wybuchy w pobliżu obu Nord Streamów, zaobserwowane przez stacje pomiarowe w Szwecji i Danii (i prawdopodobnie trzeci w ostatnich godzinach), dokonały egzekucji. Wygląda na to, że wszystkie nitki obu rurociągów zostały przerwane. Próba ich naprawy stanowiłaby naruszenie sankcji nałożonych na Rosję przez UE i USA. Trudno też przypuszczać, żeby Waszyngton i społeczność międzynarodowa łatwo przełknęły takową, podjętą przez stronę niemiecką. Ależ by się działo w mediach i niemieckiej polityce, gdyby tylko kanclerz Scholz zdecydował się łatać przedziurawioną rurę.

Z kolei Rosjanie nie dysponują odpowiednimi środkami technicznymi, by móc Nord Streamy naprawiać. Tymczasem, jak wczoraj słusznie zauważył dziennik "Tagesspiegel", dziurawy rurociąg zacznie wypełniać morska woda. Ten - przed jej wpływem - chroni jedynie powłoka zewnętrzna. Reasumując: rury, na które wyłożono 20 mld euro, od środka zeżre rdza. Chyba od czasów zatonięcia Titanika Zachód nie oglądał równie symbolicznej katastrofy morskiej.

Tym razem na dno idzie nie brytyjska, imperialna pycha, lecz niemiecka fantasmagoria budowana przez dwadzieścia lat.

Diametralna zmiana układu siłu

Na tanich surowcach energetycznych z Rosji oparto bowiem kluczowe gałęzie niemieckiego przemysłu, z chemicznym na czele. Jednocześnie od gazu ze wschodu uzależniono całą Energiewende. Dzięki niemu Berlin mógł sobie pozwolić na likwidację prawie wszystkich elektrowni atomowych, poza trzema ostatnimi. Jeszcze w lipcu kanclerz Scholz na forum Bundestagu twierdził, że ich eksploatacja dłuższa niż do końca roku "jest niewykonalna z technicznego punktu widzenia". Kilka godzin po przedziurawieniu obu Nord Streamów rozpoczęto przygotowania, by dwie elektrownie atomowe jednak popracowały do wiosny. To nie zażegna kryzysu. Szykowane w imponującym tempie do uruchomienia pływające gazoporty również jedynie go zminimalizują.

Rzecz w tym, że wali się cała, skomplikowana konstrukcja, jaką zbudowano na fundamencie bliskiej kooperacji z Rosją. W takich przypadkach liczba skutków ubocznych zawsze musi być olbrzymia. Jednocześnie pół roku kunktatorskich rządów Olafa Scholza nie przyniosło Niemcom odpowiedzi - na czym oprzeć się w zamian. Jak ma w niespokojnych czasach zagwarantować sobie bezpieczną przyszłość gospodarka kraju, w którym energia jest droga, bo zależy od... pogody. Dokładnie do tego zostało to sprowadzone bez taniego gazu z Rosji. Oto kluczowe stało się, czy nad Niemcami ładnie świecie słońce i dmie wiatr.

Kiedy zapada mroczna cisza, z niezbędną dla przemysłu energią elektryczną zaczyna być krucho (chyba, że reaktywuje się kolejne elektrownie węglowe). Wprawdzie nadal mogą funkcjonować inne gazociągi, łączące Niemcy ze wschodem, w tym biegnący przez Polskę "Jamał", jednak zatopienie Nord Streamów to przełom. Mówi on, że powrotu do tego jak było przed najazdem na Ukrainę, już nie będzie. Niemcy nie odzyskają gazowych połączeń z Rosją, omijających ich sąsiadów. Już tylko to diametralnie zmienia układ sił w tej części świata. Dwie dekady niemieckiej polityki wschodniej właśnie zaczęła zżerać rdza.