Najazd Rosji na Ukrainę to zbyt wielki wstrząs w naszej części świata, by Polska mogła sobie pozwolić na ignorowanie tego, co za jego sprawą daje się dostrzec. Wojna sprawiła bowiem, że najistotniejsze dla naszego kraju sprawy stają się widoczne jak na dłoni. Należy jednak zignorować mgłę, jaką tworzą na co dzień polityczne przekonania czy dogmatyzm i spoza nich skupić się na faktach. Po czym próbować wyciągać z nich wnioski.
Cud w środku Europy?
Faktem zatem jest, że Polska w zaledwie miesiąc przyjęła na swe terytorium i zapewniła bezpieczne schronienie ponad 2 miliony ukraińskich uchodźców. W tym samym czasie państwo niemieckie przyjęło ich ok. 240 tys. i znalazło się na granicy wydolności. Przyznała to w tym tygodniu w wywiadzie dla sieci redakcji RND (RedaktionsNetzwerk Deutschland) niemiecka minister spraw wewnętrznych Nancy Faeser. Apelując przy okazji o jak najszybszą relokację uchodźców wojennych na terenie całej UE, co "musi mieć teraz absolutny priorytet" – podkreśliła.
Spróbujmy tu na moment wejść w skórę neutralnego obserwatora, przyglądającego się tej sytuacji z zewnątrz. Oto państwo liczące 2,1 razy mniej mieszkańców (Polska 38 mln, a Niemcy 83 mln) zdołało zapewnić gościnę około ośmiokrotnie większej liczbie uciekinierów. Gdy więc zsumujemy różnice w wielkości obu krajów, z tym ile ugościły osób, to wstępnie wychodzi nam, że wysiłek Polski jest na dziś ponad 16 razy większy niż Niemiec. A przecież jeszcze można dodać do tego, że RFN to kraj statystycznie dwukrotnie zamożniejszy od III RP. Ponadto aparat niemieckiego państwa cieszy się opinią nieporównywalnie lepiej funkcjonującego od polskiego. Uświadomiwszy sobie gigantyczną różnicę miedzy posiadanymi potencjałami a osiągniętymi efektami zewnętrzny obserwator miałby prawo dojść do wniosku, iż w środku Europy wydarzył się niewytłumaczalny cud.
Tymczasem wiemy, że nie miało miejsce żadne zjawisko nadprzyrodzone, a jedynie państwo polskie nie przeszkadzało własnym obywatelom, którzy zorganizowali się oddolnie i zaopiekowali ofiarami wojny. Wprawdzie pretensje, że nie pomagało zbyt wiele, były ogromne, lecz spójrzmy na efekt końcowy. Polska wchłonęła olbrzymią liczbę przybyszy z innego kraju bez dramatycznych wstrząsów i konfliktów. Budząc tym niepomierne zdumienie na całym świecie.
W tym fakcie odnaleźć można wniosek na przyszłość. Jeśli III RP ma skutecznie stawić czoło wielkim wyzwaniom i kolejnym kryzysom (a trudno mieć nadzieję, iż nie nadejdą), musi swą strukturę państwową dostosować do cech polskiego społeczeństwa, a nie robić odwrotnie (co kolejne rządy czyniły do tej pory permanentnie i z bezrozumnym uporem).
Radzenie sobie z kryzysem uchodźczym pokazuje, że jeśli większość Polaków uznaje coś za słuszne i warte zdobycia się na poświęcenie, wówczas wykazują się nadzwyczajną skutecznością w zmaganiach z problemem. Dzieje się tak za sprawą olbrzymich zdolności do samoorganizacji oraz równie wielkiej kreatywności. Rozumnym jest więc takie przekształcanie państwa, by zapewniało ochronę, bezpieczeństwo i wsparcie obywatelom, przy jednoczesnym oferowaniu maksymalnie możliwej swobody. Centralizacja i zwiększanie władzy administracji to najprostsza recepta na zarżnięcie bezcennego atutu, jakim jest polska zdolność do samoorganizacji. To wokół niej należy budować struktury państwa.
Zdolności obronne Polski?
Kolejny fakt, który stał się łatwiej dostrzegalny za sprawą wojny, to obecne zdolności obronne III RP. Jedynym militarnym zagrożeniem jest dziś dla nas Rosja. Nawet jeśli jej najazd na Ukrainę zakończy się klęską i kraj Putina czekają olbrzymie trudności wewnętrzne, to i tak zagrożenie szybko nie zniknie. Wręcz przeciwnie, sfrustrowana Rosja może stawać się jeszcze bardziej agresywna i nieobliczalna. Przy jednoczesnym wyciąganiu wniosków z militarnych błędów, popełnionych podczas najazdu na Ukrainę.
Na obecną chwilę widzimy, że największe straty wojskom obu stron zadaje ostrzał artyleryjski. Jedynie przewaga w powietrzu i posiadanie dużej liczby rakiet daje rosyjskim siłom możność paraliżowania ukraińskiego zaplecza. Jeszcze gorzej sytuacja by się przedstawiała, gdyby nie ukraińska obrona przeciwlotnicza, wykazująca się olbrzymią żywotnością. Podobnie jak w konflikcie Azerbejdżanu z Armenią, niezwykle skuteczną bronią okazują się drony. Natomiast czołgi stają się wręcz bezbronne wobec broni przeciwpancernej bez osłony z powietrzna i wsparcia piechoty. Wielkie operacje militarne wymagają też świetnej logistyki, zapewniającej regularne dostawy paliwa, amunicji i żywności. Podobnie niezbędne są niezawodne systemy łączności.
Teraz wystarczy przyłożyć powyższe fakty do tego, jak obecnie wyposażona jest polska armia. Na pierwszy rzut oka widać, że jeśli idzie o sprzęt odgrywający kluczową rolę podczas toczącej się na Ukrainie wojny, wygląda to źle.
Tymczasem ukraińskie wojsko nie ustępuje liczebnie siłom inwazyjnym, walczy z wielokroć większą od najeźdźcy determinacją, lecz przewaga w posiadanym wyposażeniu określiła stan rzeczy. Przez pierwszy miesiąc to Rosjanie cały czas posiadali inicjatywę i atakowali. Bohaterstwo Ukraińców zapobiegło klęsce, lecz opierając się przede wszystkim na nim, nie da się wygrać wojny. Jak musi zostać doposażona i rozbudowana polska armia, widać już aż za dobrze.
"Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie"
Podobnie rzecz się ma z kluczowymi faktami dotyczącymi bezpieczeństwa III RP w polityce zagranicznej. W momencie realnego zagrożenia rzeczą bezcenną jest militarne wsparcie ze strony innych państw. Na dziś spośród krajów NATO najbardziej wartościowe jednostki wojskowe oraz rodzaje uzbrojenia przerzucają na polskie terytorium przede wszystkim Stany Zjednoczone oraz Wielka Brytania. Natomiast wsparcie na tym polu ze strony Niemiec i Francji ma wymiar, delikatnie ujmując – symboliczny. Sprowadza się głównie do deklaracji na temat jedności sojuszu. Nota bene najbliższy od 2015 r. sojusznik Warszawy w Europie, orbanowskie Węgry, w ogóle najchętniej ogłosiłby neutralność.
Stare przysłowie, że "prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie", nie traci więc na aktualności. Acz powinno raczej brzmieć: "prawdziwe interesy sojuszników poznajemy w momencie próby". Skoro takowa nadeszła ,warto dostrzec kilka szczegółów. Gdy Rosja postanowiła siłą przesunąć swe granice, cały Zachód się zjednoczył. Nawet Berlin, choć tak wiele zainwestował w ekonomiczną i polityczna kooperację z Moskwą, nie wyłamał się z szeregu. Identycznie zachowała się, pomimo swej prorosyjskości, Francja. Najważniejsze państwa UE mają bowiem do putinowskiej Rosji bardzo biznesowe podejście. Jeśli im bezpośrednio nie zagraża, widzą w niej olbrzymi rezerwuar surowców, niezbędnych dla ich gospodarek. Jednak równocześnie nie mają ochoty godzić się na radykalne zmiany układu sił i porządku w Europie. Zwłaszcza zaś mieć rosyjską granicę bliżej własnej.
Putinowi udało się sprowokować reakcję obroną całego Zachodu i będzie ona trwać, dopóki Kreml stwarza zagrożenie. Natomiast jeśli dobiegnie ono końca, wówczas naturalnym dążeniem zarówno Berlina, jak i Paryża stanie się powrót do kooperacji. Z kolei naturalnym interesem Polski jest znalezienie się Rosji jak najdalej w głębi Azji - gdzieś za granicami niepodległej Ukrainy oraz Białorusi. Fakt przynależności do jednej Unii Europejskiej nie zmienił naturalnych interesów je członków. To z kolei daje odpowiedź, że Polska na niwie bezpieczeństwa de facto nie posiada wyboru i jedynie bliskie związki z USA oraz Wielką Brytanią dają gwarancję otrzymania realnej pomocy. Inne opcję należy zaliczyć do mniejszych lub większych fantasmagorii.
Zapewne z każdym kolejnym tygodniem wojny takich drogowskazów na przyszłość będzie przybywać. Natomiast w rękach samych Polaków pozostaje, czy zechcą je dostrzec i z nich skorzystać.