Urszulajest samotną mamą 2,5-letniego chłopca. Ich mieszkanie w Warszawie ma 45 metrów. Niewiele, ale Urszula widząc, jak wygląda sytuacja, już w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji na Ukrainę zdecydowała się udostępnić jeden pokój uciekającym przed wojną. – Przyjechała do nas 29-letnia Sofia. Bardzo się o nią martwiłam, bo odkąd się u nas znalazła, ciągle płakała, nie chciała jeść. Później wymiotowała. Całe dnie leżała zwinięta w kłębek pod kocem, wpatrzona w swój telefon. Było mi z tym bardzo trudno, bo starałam się robić wszystko, by zapewnić jej najlepsze warunki bytowe i odpoczynek. Często ją przytulałam, pocieszałam, starałam się rozśmieszyć, ale miałam wrażenie, że ona ledwo kontaktuje – relacjonuje. Urszula z bezsilności zaczęła szukać pomocy w grupach na Facebooku. Pod jej wiadomościami odzywało się wiele osób, które spotkały się z podobnymi sytuacjami. "U mnie mieszka matka z dzieckiem. Mały też wymiotuje". "Moja podopieczna jest z Kijowa. Na początku nie wychodziła z pokoju w ogóle, odmawiała jedzenia, nie chciała rozmawiać. Była skrajnie wycieńczona, miała bardzo wysokie ciśnienie. Teraz upiera się, że wraca, bo zostawiła dom" – pisali inni.
Do momentu zamknięcia tego wydania z Ukrainy do Polski uciekło ponad 1,4 mln osób. Większość z nich skorzystała z pomocy ludzi dobrej woli, którzy zerwali się do działania zaraz po tym, jak rosyjskie czołgi przekroczyły ukraińskie granice. Powstały liczne, oddolne sieci wsparcia, które obejmują przewożenie uchodźców przez granicę, transport do miast, poszukiwanie zakwaterowania (początkowo były to głównie prywatne lokale), organizowanie ubrań, zabawek, dokumentów, pracy, szkoły dla dzieci. Wielu wolontariuszy od dwóch tygodni pracuje niemal bez przerwy. Teraz, kiedy pierwsze emocje powoli opadają, a w ich miejsce pojawia się zmęczenie, wielu zaczyna zdawać sobie sprawę, że pomoc udzielana Ukraińcom to ogromny koszt – nie tylko finansowy.